Dziś jeszcze dzień z Woolf, dziennikiem, Bloomsbury, morświnem...
(...) Lay me down
Let the only sound
Be the overflow
Pockets full of stones
Lay me down
Let the only sound
Be the overflow
Portret Virginii Woolf - Włodzimierz Janota, 2011r. |
w razie pożaru wynoszę to.... |
"Writers Tears" - niespodzianka od męża :) |
Owieczka Małgosi |
"Grono" i nosorożec Małgosi |
Owieczki Asi |
pozostałe cudowności pocztówkowe |
![]() |
fot. Joanna Helander |
„Moja kochana,
dumna prowincja”
- w 100. rocznicę urodzin Kornela Filipowicza Kornel Filipowicz zapytany kiedyś przez Wisławę Szymborską o fenomen wyjątkowości Cieszyna odpowiedział, że tutaj ludzie częściej niż gdzie indziej patrzą sobie prosto w oczy. Czuł się bardzo związany z miastem dzieciństwa i wczesnej młodości, chłonął tę prowincjonalność, poddawał się jej, co bardzo wyraziście, intensywnie i z sentymentem zaznaczył w swojej obszernej twórczości prozatorskiej. W „Odkryciu nowego lądu” określił Cieszyn mianem „małej ojczyzny”, w której spędził te najlepsze, jakie się ma w życiu dziesięć lat (między 9 a 18 rokiem) co ujął w ten sposób: Tak, ta bardzo radykalna zmiana środowiska, kręgu kulturowego i dialektowego, którą przeżyłem w dzieciństwie, przyczyniła się na pewno w sposób decydujący do ukształtowania mnie takiego, jakim jestem, a być może zdecydowała także o tym, co będę w życiu robił. Co na to Cieszyn? Czy uznaje jednego z najważniejszych powojennych prozaików, autora 25 tomów prozy (ze wznowieniami, wyborami jest ich 40) wydanych w latach 1947-1989 za twórcę wartego ocalenia przed zapomnieniem? Nie bardzo garną się do tego władze miasta, ani te obecne ani wcześniejsze, i nieodczuwalny jest już niestety duch Kornela, umknęły echa jego myśli, zatarły się kroki, o których jeszcze trzynaście lat temu z przychylnością opowiadał poeta Zbigniew Machej. To przykre i dla mnie osobiście jako mieszkanki Cieszyna niejasne. Spoglądam zaledwie 20 km dalej. Pobliskie Górki Wielkie zaangażowały się w pamięć o pisarce Zofii Kossak-Szatkowskiej i pielęgnują założone przez Zygmunta Szatkowskiego Muzeum poświęcone autorce. Skoczów w centrum miasta postawił okazały pomnik, na którym w fotelu spoczywa z miastem związany Gustaw Morcinek, a samo miasto można zwiedzać Szlakiem Morcinkowskim zaczynającym się przy Muzeum jego imienia. Zaś Cieszyn oprócz tablicy pamiątkowej, na murze kamienicy przy ulicy Górnej 14, gdzie Kornel Filipowicz mieszkał w latach 1923-1932 i nadania ulicy jego imieniem (daleko poza centrum, gdzie wątpliwe by w ogóle bywał sam warty uwagi) niewiele temu autorowi poświęca. Owszem, odbyło się w Domu Narodowym spotkanie w dwudziestą rocznicę śmierci autora, któremu gościnnie towarzyszyli synowie Aleksander i Marcin Filipowiczowie. Miejska Biblioteka posiada sporą część jego książek (w większości jednak na magazynie), z kolei Książnica Cieszyńska ma w swych zbiorach historyczne numery cieszyńskiego kwartalnika literackiego „Zaranie Śląskie” z debiutanckim opowiadaniem „Zapalniczka” z czerwca 1934r. i kolejnym pt. „Wilhelm Tell” w następnym grudniowym numerze z tego samego roku, ale czy to wszystko, co należy się Kornelowi Filipowiczowi? Był z tym miastem sentymentalnie związany, w wielu opowiadaniach wspomina cieszyńskie czasy, a przyjaźnie tu zawarte przetrwały lata. Jednak Cieszyn na to jakby nieczuły. Miron Eustachy Kornel Filipowicz urodził się w Tarnopolu, 27 października 1913 roku. Wojna, która nadeszła rok później rozdzieliła rodzinę Filipowiczów i dopiero po dziewięciu latach, gdy ojciec pisarza Kornel Wiktor Filipowicz (1876-1938) wydostał się z Rosji, zamieszkali ponownie wspólnie, wybierając na miejsce osiedlenia wielokulturowy Cieszyn. Dopiero tutaj, dziewięcioletni wówczas Kornel, rozpoczął naukę w trzeciej klasie szkoły podstawowej i jakiś rok później napisał swoją pierwszą mikropowieść. Niestety awanturnicza opowieść rozgrywająca się w Brazylii nie spodobała się ojcu, wyraził on swoją negatywną opinię i próbował odciągnąć syna od literackich zapędów. Zniechęcony chłopak albo Zniechęcony młody człowiek podjął naukę w cieszyńskim gimnazjum, ale na profilu matematyczno-przyrodniczym zamiast humanistycznym, co jednak nie miało wpływu na czujność Juliana Przybosia, poety późniejszej Awangardy Krakowskiej, który jako nauczyciel gimnazjalny patronował początkom literackim swoich najzdolniejszych uczniów. Kornel to wsparcie odebrał bardzo poważnie i z sukcesem rozwinął się pod skrzydłami nauczyciela, który nawet po latach edukacji szkolnej obserwował i wspierał swego ucznia z serdecznością, co zamieniło się z czasem w szczery podziw i przyjacielskie kontakty. Stosunkowo szybko zakorzeniła się literackość w Filipowiczu i na tyle mocno, że nie potrzebna była zmiana profilu nauczania. Okazało się, że autentycznie, z powołania objawiała się w Kornelu równorzędnie natura przyrodnika i w 1933 roku podjął studia na wydziale biologii Uniwersytetu Jagiellońskiego, równocześnie debiutując na łamach „Zarania Śląskiego” wspomnianym już opowiadaniem „Zapalniczka”, odsłaniającym fragment codzienności z życia czeladników warsztatu piekarskiego i ślusarskiego, dla których jedyną przyjemnością dnia była zabawa zapalniczką. Od samego początku widoczna jest koncentracja autora na czynnościach, elementach życia powszedniego, gdzie jak u Czechowa, widoczny jest zwyczajny człowiek i z pozoru banalna historia. To wyrzeczenie się efektów fabularnych na rzecz prawdy i prostoty na zawsze już pozostanie w jego twórczości. Jestem przekonany, że pisarzem nie zostaje się, lecz staje się na przestrzeni wielu lat, gromadząc w sobie materiał wzruszeniowy i doświadczeniowy powiedział w radio w 1948 roku. Miał już wówczas za sobą aresztowanie przez gestapo w domu rodzinnym Jaremów (domu przyszłej żony) w kwietniu 1944 roku za działalność podziemną, i osadzenie w więzieniu na Montelupich. Tego samego roku doświadczył pobytu w obozach koncentracyjnych Gross-Rosen, Sachsenhausen i Oranienburg. Po opuszczeniu obozu wziął ślub z Marią Jaremą (1945). Długo nie pisał, sytuacje z czasów wojny usiłowały mu odebrać wiarę w człowieka, ale nie był w stanie omijać motywów istotnych, odkładały się boleśnie w jego pamięci i nadwyrężały wrażliwość odbierania świata. Po wojnie wrócił z debiutanckim tomem opowiadań „Krajobraz niewzruszony”(1947), który przyniósł mu Nagrodę Literacką Miasta Kraków (w latach ubiegłych przyznaną też między innymi Julianowi Przybosiowi). Mnóstwo tu znaczących ujęć okupacyjnej codzienności, w jakiej znalazł się Jan Borecki, alter ego Filipowicza, który pojawi się później w „Ulicy Gołębiej” (1955), reprezentując środowisko studenckie dwudziestolecia międzywojennego. Nie prędko autor wychyla się z tła wydarzeń wojennych, pisze „Księżyc nad Nidą” (1950), później kontynuuje tę powieść jako „Biały zeszyt” (1955), kolejne utwory „Po burzy” (1956), „Ciemność i światło” (1959), „Pamiętnik antybohatera” (1961), „Jeniec i dziewczyna” (1964) czy „Ogród pana Nietschke” (1965), w których odczuwalne jest piętno wojny i potrzeba zwrócenia uwagi autora na postępowanie człowieka uwikłanego w narodową historię. Filipowicz stara się nie oceniać, w sposób bardzo uczciwy przedstawia jako jeden z nielicznych pisarzy człowieczeństwo u wroga, szuka prawdy, nie negując tego, co napotka, pozostawiając czytelnikowi wolne miejsce na własny punkt widzenia jednostki czy całokształtu sytuacji społecznej. Jego opowiadania okupacyjne, „Złoty krzyżyk”, „Czas wojny” czy poruszający „Krajobraz, który przeżył śmierć” o tragicznym fragmencie życia przyjaciela, znanego malarza, Żyda z pochodzenia, Jonasza Sterna, który przeżył egzekucję, ukrywając się pod stosem zwłok, zapadają w pamięć jako jedne z najprawdziwszych obrazów okupacyjnej codzienności przełożone na słowo przez polskich pisarzy powojennych, jak te Zofii Nałkowskiej czy Tadeusza Borowskiego. Jednak wybitność twórczości Kornela Filipowicza nie ogranicza się tylko do wspomnień obozowych. Obdarzony wielką zdolnością obserwacji zatrzymuje świat, człowieka, krajobraz w różnych momentach istnienia, tworząc w gatunkach prozy mu najbliższych - nowelach, opowiadaniach czy mikropowieściach - wielką opowieść swojego życia. Wydaje się, że świadomie do tego dążył poprzez powroty w nich do czasów dzieciństwa, wspomnienia szkoły, przyjaciół czy ojca, aż po czas wojny i gawędy wędkarskie. Był w szczególny sposób oczarowany otaczającym go światem, wypełniony poczuciem obowiązku wobec rzeczywistości i zrozumienia siebie poprzez bliskie przyglądanie się temu, co tę rzeczywistość tworzy. Nic mu nie umykało, niczego nie unikał i nic w jego świadomości nie było niegodne zatrzymania się, refleksji i choćby miniatury prozatorskiej. Wisława Szymborska, z którą po swoich dwóch małżeństwach (Maria Jarema, uznana malarka zmarła w 1958; małżeństwo z Marią Próchnicką, historykiem sztuki okazało się nietrwałe), prowadził luźny, ale pełen miłości i zrozumienia związek przed dwadzieścia trzy lata, była zafascynowana odbieraniem pejzażu, krajobrazu, który był nieodłącznym tłem jego prozy. Sama nie lubiąc, opisów przyrody przekonała się, że opis taki u Kornela nabiera zupełnie innego wymiaru, i sam opis staje się fabułą, która wciąga. W ramy tego krajobrazu zaś, doskonale wstawiał istnienia ludzkie, ich doświadczenia życiowe i okruchy codzienności, które w jego sposobie przypatrywania się, stawały się codziennością niezwykłą. Z pozornie niczego istotnego potrafił wydobyć wielkość i ważność istnienia, i to nie tylko ludzkiego, ale również zwierzęcego ( „Kot w mokrej trawie”, „Pies wdowy Wurm”, „Rzadki motyl” - zbiór opowiadań „Kot w mokrej trawie”, Wyd. Literackie, 1977, a także „Kali” z tomu „Biały ptak”, Wyd. Literackie, 1973). Koncentrował się na wszystkim, co towarzyszyło życiu, bo nic przecież nie dzieje się bez potrzeby i wszystko posiada ukryte pod płaszczem zwyczajności znaczenie. Potrzeba tylko takiej przenikliwej spostrzegawczości, zaangażowania w świat, zmysłu obserwacji i chęci poznawania człowieka, jakie to cechy posiadał Kornel Filipowicz, by móc dostrzec to głębsze znaczenie. Właśnie ta jego nietuzinkowa umiejętność przerabiania prawdy o życiu na literaturę, to wyczulenie na najdrobniejsze elementy, nadawanie ważności nie tylko całościom, ale też fragmentom ludzkich losów jest fundamentem jego genialnej twórczości. W dużej mierze bardzo prawdziwej, bo opartej na własnej biografii, bądź epizodach z życiorysów przyjaciół i znajomych. Większość życia spędził Kornel Filipowicz w Krakowie, ale przynajmniej raz w roku przyjeżdżał do prowincjonalnego małego miasteczka z dzieciństwa. Po cieszyńskim rynku spacerował wspólnie z Wisławą Szymborską, oboje byli członkami Cieszyńskiego Klubu Hobbystów i oboje bardzo to miasto lubili. Z rynku pod kamienicę przy ulicy Górnej jest niedaleko, można dojść piechotą, więc odwiedzał zapewne to miejsce ze wzruszeniem. Może wstępował do parku Kościelnego pełnego kasztanów, które zbierał namiętnie jak każde dziecko wychowane w takim miejscu, wśród dwunastu okazałych kasztanowców, wiekowej lipy drobnolistnej, klonu polnego i sosen wejmutek. To miejsce zabaw, za kamienicą wspominał w opowiadaniu „Jutro także będzie dzień” - Na wschodzie trwała jeszcze wojna, mojego ojca nie było z nami. Mieszkaliśmy w szarym, piętrowym budynku, położonym w sąsiedztwie koszar otoczonych z trzech stron ceglanym murem, z czwartej wysokimi, żelaznymi sztachetami. Miałem sześć lat i zajmowałem się zbieraniem kasztanów walających się na wilgotnej, pokrytej rzadką trawą ziemi, zdrapywałem kruchy, odstający od cegieł tynk, robiłem podkopy, wznosiłem budowle i stawiałem mosty. Porzucałem nagle te czynności, aby przekraść się do zamkniętego na kłódkę ogródka, gdzie rosły w cieniu krzaków ogniste nasturcje. Kwiaty te smakowały jak rzodkiewka, o czym dowiedziałem się od jednego chłopca, który umarł później na szkarlatynę. Zrywałem i zjadałem kwiat nasturcji, potem, zaniepokojony czymś stałem i nasłuchiwałem: ze stajni słychać było uderzenia kopyt, z daleka dolatywał turkot kół po bruku. Szedłem powoli w pewne odległe miejsce w parku. Był tam okrągły, cembrowany basen (…) mówili, że ta sadzawka nie ma dna, że gdybym do niej wpadł – zginąłbym na zawsze. Dziś ja wybrałam się śladami Kornela z dzieciństwa. Ulica wzdłuż koszar, które otacza tylko jeden mur ceglany, już nie jest tak zadrzewiona jak dawniej, nie ma kocich łbów przed kamienicą na Górnej, ani widoku na szpital cieszyński z okna na najwyższym nawet piętrze (kiedyś nie zasłaniała go kamienica z naprzeciwka). Do parku za kamienicą prowadzi przejście na skróty, pod sklepieniem, którego wtenczas na pewno nie było. Gwar dziecięcych zabaw wypełnia natychmiast przestrzeń, zagłusza ruch uliczny. Robi się ciemniej, olbrzymie drzewa skupiają na sobie uwagę, są istotą parku, który jest już Pomnikiem Przyrody chroniony prawem. Kasztanowce chorują, nie kwitną już intensywną bielą drobnych kwiatów, przeważa tu kolor brązowy, nawet w połowie sierpnia. Lipa w lewym rogu podparta jest metalową konstrukcją, by nie złamać się pod ciężarem przeżytych lat i skaczących po niej kilku pokoleń dzieci. Wychowałam się ulicę dalej, w kamienicy tuż obok Filipowiczów miałam przyjaciółkę i często kusiły nas te same ogródki pod kłódką, w których mały Kornel odnajdywał nasturcje. Zawsze były strzeżone przez starsze panie ze szklaneczkami pełnymi kaw, które z ławeczek schodziły naprzemiennie, doglądając ziemniaki na gazie. Patrzę w okna kamienicy na drugim piętrze. Kornel wychyla się z nich w swym opowiadaniu „Klementyna” - Zadzierając głowę do okna na trzecim piętrze, gdzie mieszka Klementyna, widzę równocześnie szczyt wieży kościoła parafialnego, o okienkach przymkniętych żaluzjami niby zmarszczoną powieką. Wieża ta robi wrażenie człowieka drzemiącego cały dzień; ożywia się tylko rano, w południe i wieczór na dźwięk dzwonu. Na koniec wsiadam w samochód, jadę na cmentarz komunalny, na którym pochowany jest ojciec i babcia Kornela Filipowicza. Znajduje się on jakiś kilometr od kamienicy na ulicy Górnej, w bardzo już zabudowanej części miasta. Kiedyś, pisał Kornel, prowadziła do niego długa, łagodnie podnosząca się i wijąca wśród pól droga. Kornel Wiktor Filipowicz zmarł 15 stycznia 1938 roku, jego teściowa, babcia pisarza Maria z Schilling-Siengalewiczów Futymowa zmarła trzy miesiące przed zięciem, w dniu urodzin wnuka, 27 października 1937r. Pisarz przyjeżdżał na ten podwójny grobowiec każdego roku, w Zaduszki, z Krakowa do Cieszyna miał sto pięćdziesiąt kilometrów. W opowiadaniu „Jak dmuchawiec” o odwiedzinach grobu ojca pisał Kornel tak: Wejście do tego leżącego wśród drzew i otoczonego murami miasta prowadzi przez wysoką, półkolisto sklepioną bramę. Przekraczam ją i oto jestem w mieście umarłych. Ci, którzy je sto lat temu planowali, byli mądrzy i przewidujący. Mieli odwagę zdawać sobie sprawę i nie ukrywać tego przed innymi, że człowiek jest istotą śmiertelną, i że miasto, w którym człowiek ma żyć po śmierci, będzie rosnąć i rozwijać się, gdyż wszyscy obywatele miasta żywych z czasem, prędzej czy później, przeniosą się tam. Cmentarz jest więc rozległy, obszerny, podzielony na kwatery, ma swoje dzielnice i ulice (…) Pochylam się nad grobem mojego ojca, oczyszczam ziemię z zeschłych liści i pożółkłych źdźbeł trawy, potem rozkładam znicze. Myślę: oto na głębokości półtora metra pod ziemią, wśród szczątków zbutwiałego drewna, leżą kości człowieka, który był moim ojcem. Przyjechałem tu tylko po to, aby zapalić światła na jego grobie. Obecnie zapalam na tym grobie cztery znicze kilka razy w roku. Ojcu Kornela, jego babci, samemu Kornelowi i Wisławie Szymborskiej, która towarzyszyła wyprawom do Cieszyna i była przy śmierci ukochanego, w krakowskim mieszkaniu dnia 28 lutego 1990 roku (Kornel Filipowicz pochowany został na cmentarzu Salwatorskim w Krakowie). Mam wrażenie, że bywam na nim tylko ja, jestem tego niemal pewna. Kiedy go znalazłam był zupełnie zachwaszczony, wyryte na marmurze litery zacierały się od kurzu i zapomnienia, a teraz odkąd o niego dbam, nie widuję tam innych śladów poza moimi. Za każdym razem jednak, kiedy skręcam w alejkę działu VII wierzę, że trafię tam na tabliczkę pamiątkową wystawioną przez miasto pamięci pisarza, którego cenił sam Jarosław Iwaszkiewicz, i wielu wielu innych ważnych i zaprzyjaźnionych, a Wisława Szymborska z powagą i należnym szacunkiem chciała oddać Kornelowi swojego Nobla. Z miłości, szalonego wręcz zakochania, ale też z niekończącego się podziwu dla prozaika, który zatrzymywał czas i na tej pauzie obserwował to, co dla wielu było niedostrzegalne. Cieszyn, dumna kochana prowincja Kornela Filipowicza, a nie ma tu nikogo, kto zechciałby z władz miasta poświęcić temu miejscu, i samemu Kornelowi Filipowiczowi, czas i pamięć. Zastanawiam się dlaczego tak szybko zaciera się ślad po kimś kto myślami, i w swojej twórczości, był w pełni oddany miejscu swojego dzieciństwa, a miejsce to dziś nie chce ulec tej wdzięczności, temu szczęściu i dzielić się nim na szerszą skalę. I nie chodzi mi tak naprawdę o ten cmentarz, rozumiem, że to tylko dla nielicznych byłoby miejsce ważne, ale o pamięć dla jego twórczości, osobowości i prowincjonalnego ducha. Pisał Kornel w opowiadaniu „Moja kochana, dumna prowincja”: O, moja słodka, dumna prowincjo! Jakże cię dobrze znam i rozumiem! Jestem przecież z ciebie, byłem tobą. Jesteś wrażliwa i czuła, ale pełna kompleksów, gdyż byłaś zawsze przedmiotem pośmiewiska. Jesteś mądra i chytra, kształcisz się, dużo czytasz, chłoniesz radio, ale podejrzewasz, że są od ciebie chytrzejsi. Panicznie boisz się, aby nie zostać nabraną (…) nie masz nigdy pewności absolutnej, że to, co ci się podoba, jest dobre. Jakże ośmieszyłabyś się, gdyby okazało się, że to co ci się podoba, jest złe! Chowasz więc swoje upodobania ukryte głęboko w sercu, a publicznie uznajesz i chwalisz wielkości tylko rzędu najwyższego. Najchętniej gościsz u siebie Iwaszkiewicza, nie zdziwiłabyś się, gdyby wstał z grobu Hemingway i pofatygował się do ciebie, do tego małego miasteczka, na autorskie spotkanie (…) Ale o takim Kornelu Filipowiczu to nie pamiętasz – chciałoby się dopisać. I tak już pewnie pozostanie na zawsze, wieków amen, choć serce prowincji pragnie inaczej.
Bibliografia: „Byliśmy u Kornela. Rzecz o Kornelu Filipowiczu”, praca zbiorowa z inicjacji Wisławy Szymborskiej i Jana Pieszczachowicza, Wydawnictwo Literackie, 2010; „Niezwykła codzienność. Sztuka widzenia i pisania Kornela Filipowicza”, Wojciech Lipowski, wyd. Śląsk, 2012; „Ku wielkiej opowieści. O życiu i twórczości Kornela Filipowicza”, Jan Pieszczachowicz, Wydawnictwo Literackie, 2010.
TEKST O KORNELU FILIPOWICZU napisałam dla 48. numeru kwartalnika artystyczno-literackiego "sZAFa".
Umieszczony został na blogu za zgodą redakcji - http://szafa.kwartalnik.eu/48/htm/esej/sznapka.html
|
![]() |
Kornel Filipowicz z Wisławą Szymborską, fot. Archiwum Prywatne Aleksandra Filipowicza |
Żyła chwilą, ale
precyzyjnie i z bliska – wspomnienie Wisławy Szymborskiej
Przez całe swoje życie Wisława Szymborska posiadała godny pozazdroszczenia dystans do świata i wszystkiego co ma wpływ na jego przeżywanie. Począwszy od spraw istotnych, o filozoficznym podłożu, przyjaźniach, zobowiązaniach, poprzez najważniejsze nagrody świata i polityczne uwarunkowania, a skończywszy na autoironicznym podejściu do siebie samej i dziwactw, które ją szczerze ujmowały. Nigdy, nawet po otrzymaniu Nobla w 1996 roku, nie zmieniła nastawienia do życia zaznaczając swoją pozycję słowami: ja chcę być określoną osobą, a teraz widzę, że chcą ze mnie zrobić osobistość. Instynkt mi mówi, że to jest niebezpieczeństwo. Poczuwała się do nie przekraczania pewnych granic, które były jej obce i do szczęścia niepotrzebne. Potrafiła nie ulegać tak samo stanowczo, jak ulegać. Żyła chwilą, ale precyzyjnie i z bliska. Istotę i ważność skupiała na istnieniu, obmyślaniu świata, co robiła niespiesznie, z empatią, właściwym sobie zadziwieniem i zachwytem. Ubolewała nad tym, że coraz częściej żyjemy dłużej, ale mniej dokładnie i krótszymi zdaniami. Często wracam do osoby Poetki, nie tylko kiedy potrzebuję jej poezji. Lubię na nią po prostu patrzeć, odprężać się w Jej towarzystwie podczas powrotów do filmów dokumentalnych z jej udziałem: „Chwilami życie bywa znośne”, „Radość pisania” czy „Koniec i początek”. Pełna jest w swoich ruchach delikatności, lekkości i kruchości motyla. Motyla, który jest symbolem czegoś bardzo radosnego, subtelnego i nieuchwytnego. Samo patrzenie na nią uwalnia sympatię. Sposób w jaki wybucha niepohamowanym śmiechem, w jaki skrywa usta za pomarszczoną drobną dłonią, jest czymś niezwykle „szymborskim”, jakby lekko wstydliwym obnażeniem własnej nieposkromionej radości, przed dokuczliwością i nieznajomością poniektórych płaszczyzn świata nowoczesnego. Urzeka skromnością, bezpośrednim stosunkiem do rzeczy, szczegółów i absurdów. W filmie Katarzyny Kolendy – Zaleskiej patrzę na Jej sposób bycia podczas podróży we Włoszech, na Sycylii, w Katanii u podnóża Etny, w Corleone, w Wenecji, w Bolonii na uniwersytecie, gdzie wita ją sam Umberto Eco. Wśród kwiatów, zabytków, w słońcu, w deszczu, z filiżanką czy papierosem, który nie odbiera jej uroku. Wszędzie uśmiechniętą, chętną do zwiedzania, zapamiętywania szczegółów i upamiętniania obrazów z podróży takich jak choćby nazw miast na metalowych tabliczkach, pod którymi uwielbiała się fotografować. Miała też zwyczaj kupowania pamiątek dla przyjaciół, więc dalej chętnie towarzyszę jej w zakupach, jestem świadkiem opowieści o kiczowatych bibelotach, jakie zwożą jej z całego świata znajomi, a które zalegają w niewielkim mieszkaniu. W nim też odgrywa się rzecz niewielkiego jak się okazuje dramatu. W jednej z sześciuset szuflad, gdzieś pomiędzy pocztówkami, listami, nagrodami, wyróżnieniami i wycinkami z gazet, błąka się złoty Nobel. W swej istocie bardzo na równi traktowany z pozostałymi skarbami obszernych półek. Wisława spokojnie okazuje zdumienie, jakoby nie maczała palców w jego utracie, a w momencie aktu odnalezienia każe go włożyć Michałowi Rusinkowi ponownie do szuflady, gdzieś tam między Borzęcinem a Krynicą Górską. Taką właśnie Ją lubię wspominać. Zdolną do zwyczajności, anegdot, psot i nietuzinkowych prezentów, którymi obdarowywała przyjaciół nie tylko podczas historycznych już loteryjek. Osobisty sekretarz opowiadał w którymś z filmów, jak musiał zakupić znajomym poetki ogrodową owieczkę naturalnych rozmiarów ( wymarzony przez nich kelner uległ zniszczeniu i trzeba go było czymś zastąpić) i co najważniejsze w tej opowieści, zawieźć zgodnie z zaleceniami Szymborskiej, bezszelestnie, najlepiej na zgaszonym silniku i wstawić niezauważalnie do ich ogrodu. Z kolei Bronisław Maj wspominał słynne zupy, które to były podawane w dziwaczny sposób. Najpierw goście dostawali wrzątek w miseczkach, a później, w kosztownych wazach na stół wnoszono zupę w proszku. Sporo uśmiechu wywoływała też pocztówkami i wycinankami, którymi obdarowywała najbliższych, nie zważając na sugestie, że niektórych rzeczy podobno nie wypada czynić noblistce. Bawić się w kolaże czy popełniać te wszystkie limeryki, moskaliki i dystychy. Radował ją lekki humor, momentami wyszukany absurd, drobna przyjemność obdarowania i silnych więzi przyjacielskich. Taka była na co dzień. Widywana w towarzystwie ulubionego, ohydnego chińskiego termosu na wrzątek, prosiaka pozytywki z korbką w postaci świńskiego ogona czy damskiej nogi z marcepanu. Również życie literackie traktowała jak wszystko inne, z dystansem i potrzebą wydobywania zewsząd rzeczy pomijanych, szczegółów niezauważalnych, co widać nie tylko w poezji, ale też w felietonach z „Lektur nadobowiązkowych” czy zbiorze „Poczty literackiej”, który powstał z listów do redakcji „Życia Literackiego”, z którym to Poetka była związana zawodowo przez piętnaście lat. W różnych odsłonach. Początkowo jako szefowa działu poezji, odpowiedzialna za wybór debiutantów, z czasem zaczęła anonimowo odpowiadać ( na przemian z Włodzimierzem Maciągiem) na masę korespondencji od aspirujących do miana literatów czytelników. Oczywiście wszystko w charakterystycznym sobie tonie sympatycznej ironii i ciągłej obawy czy kogoś nie urazi. Z czasem świadomość bycia wyrocznią zaczęła jej ciążyć, chyba też trochę ją nudzić, co pokryło się z oddaniem w geście solidarności legitymacji partyjnej i ku własnemu zadowoleniu, z redaktorki stała się felietonistką, w przewadze na gruncie literackim. A czytelniczką bywała niewybredną, bezinteresowną i otwartą na lektury odrzucane już z racji czasem samego tytułu. I choć w wieku czternastu lat miała już przeczytanego całego Dostojewskiego, to nigdy podczas swojej podróży czytelniczej nie klasyfikowała literatury na dobrą i gorszą, ważną i mniej ważną. Stąd taka różnorodność w jej felietonach do rubryki „Lektur nadobowiązkowych”, od Salvadora Dali, poprzez Tomasza Manna, George Sand, Juliusza Verne, aż po szaleństwa królów, kamienie szlachetne, vademecum turysty pieszego, wyrazy wątpliwe czy abc męskiej elegancji. Nie ulegała falom księgarnianych nowości, ani żadnym naciskom, pisząc przez blisko trzydzieści pięć lat ( z przerwami ) o tym co bliskie jej światu, jej poglądom, czyli przede wszystkim o „sprawach i rzeczach niekoniecznych, pomijanych czy uznanych za drugorzędne”. Wisława Szymborska nie ukrywała nigdy faktu, że jest poetką pewnej prostoty. Ale nawet kiedy ucieka się do klusek ze skwarkami, muszek, robaczków czy innych minimalizmów świata całego, to jest w tej prostocie wiersza ukryta komplikacja najważniejszych myśli. Remedium, którym zatrzymuje ogrom pędzącej materii. Uspokaja nim, ale nie usypia, raczej pobudza czujność, prowokuje reminiscencje. Z uporczywością zadaje pytania, które rysują się ciągiem braku odpowiedzi, co nie nadaje jej poezji moralizatorskiego tonu, jedynie zaprasza do wspólnego zastanowienia się nad tym co w życiu istotne. Dręczyło ją wiele niewyjaśnionych filozoficznych myśli, jak każdego człowieka, tym bardziej poetę. Często ulegała nagłej potrzebie ucieczki w samotność. Szczególnie sama ze sobą pragnęła być w chwilach trudnych i ważnych, by nie dopuścić do zbytecznego emanowania słabościami. Wyraźnie się pilnowała. Uważała że wszystko co ma o sobie do powiedzenia, jest zawarte w jej wierszach. Że nie potrzebuje siebie dopowiadać. Jednak po przeczytaniu maszynopisu książki „Pamiątkowe rupiecie” Anny Bikont i Joanny Szczęsnej jakby nie była pewna czy uzewnętrzniając tylko tę pozytywną aurę była w pełni sobą. Zastanowiła się: Czy ja naprawdę taka jestem? Życie miałam właściwie szczęśliwe, jednak było w nim wiele śmierci, wiele zwątpień. Ale oczywiście ja o sprawach osobistych mówić nie chcę, a też nie lubiłabym, żeby mówili inni. Ja mam do ludzi inną twarz, dlatego pokazują mnie od strony anegdotycznej, jako osobę wesołą, która nic, tylko wymyśla najróżniejsze gry i zabawy. To, że inni mnie tak widzą, to moja wina. Pracowałam długo na ten wizerunek. Bo jak mam zapaści, zmartwienia, to do ludzi nie wychodzę, żeby nie pokazywać ponurej twarzy. I wygląda, jakbym prowadziła życie motylka, jakby życie nic, tylko głaskało mnie po głowie. Porównując się do motyla dała jasno odczuć jak trudno momentami było jej być tym kim była. Jak istotne było dla niej to, by nie zawieść i mieć swą poezją ciągły wkład w zadowolenie z życia innych, nie tylko Woody Allena, który jej głośno za to właśnie podziękował. I ja również przychylam się do tych podziękowań, bo Wisława Szymborska to nie tylko poezja, to nietuzinkowa osobistość, postawa życiowa i po prostu dobry człowiek, któremu warto się bliżej przyjrzeć. |
![]() |
zdjęcie pochodzi z profilu fb "Daria rysuje Oni mówią" - to nowy projekt |
![]() |
Julia ( Lola ) - 6 lat |