2008-11-30

Andrzejkowe szaleństwo w domu

Tłumy odstrzelonych kobiet i wypachnionych mężczyzn ruszyły dziś na imprezy andrzejkowe, a ja jak to w sobotę zwyczajną niezwyczajną bywa uporałam się dwustumetrowym domem, kurze starłam, odkurzaczem w godzinę wszystko machnęłam, kwiatów czterdzieści podlałam, bo już resztę zapasów z podstawek żłopały, pościel wywietrzyłam, psy wytrzepałam, sanitariaty spryskałam, szarlotkę z francuskiego ciasta do pieca wsadziłam, do pralki dwa razy też coś wsadziłam, ale już nie pamiętam co, bo to już po piwie było, bo mnie suszyło. Schody umyłam, pokoje z zabawek uprzątnęłam, obiad ugotowałam, na jutro już rosołek też, na zaległe e-maile odpisałam, w przerwie drugi numer Bluszcza poczytałam, no a teraz tak mnie naszło, żeby jednak jakiś wosk stopić i może jakieś wino otworzyć, no bo to niby jutro andrzejki, a mnie ochota naszła... na wino i resztkę polewy czekoladowej, no i Boltona w tle druga połowa mi zapodała, więc może jakieś tańce nawet się odbędą z balonem między czołami :)
Bawcie się dobrze kochani czytacze ...


Wasza andrzejkowo usposobiona
Virginia
 
 

2008-11-29

"Niech wieje dobry wiatr" Linda Olsson

Kilka dni temu skończyłam czytać pierwszy z prezentów urodzinowych. Obiecywałam, że napiszę kilka słów, a zatem robię to z miłą chęcią, bo debiutancka książka Lindy Olsson warta jest polecenia.
Przyznam jednak szczerze, że adnotacja na ostatnich kartkach książki  Linda Olsson ... uczestniczka podyplomowego kursu pisania powieści na Uniwersytecie Auckland początkowo mnie nie przekonywała. Trzymałam w rękach debiut pisarki, o której wcześniej nie słyszałam. W dodatku targały mną obawy, że być może to debiut szablonowo kursowy, o wielkiej miłości i szczęśliwym zakończeniu.
Ku mojej wielkiej radości myliłam się jednak w pobieżnej ocenie, że będzie to harlequinowa opowiastka.
Autorce znakomicie udało się zlepić moje ręce ze zgnito zieloną okładką swojej książki. I po przeczytaniu stwierdziłam, że gdybym miała pewność, że Pani Olsson tak nauczyła się pisać na owym kursie, to byłabym skłonna na taki kurs się zapisać, chociaż do Nowej Zelandii mi nie po drodze.

Niech wieje dobry wiatr to bardzo liryczna i refleksyjna historia miłości i straty, która tylko dzięki sile przyjaźni zostaje wyłuskana ze skorupy bolesnej przeszłości. Gdyby te dwie kobiety, główne bohaterki, nie stanęły sobie na drodze wspomnień, być może nigdy nie pogodziłyby się ze stratami jakimi obdarował ich los.
Veronica, trzydziestoletnia pisarka przyjeżdża ze Sztokholmu do małej szwedzkiej wioski, gdzie wynajmuje dom z zamiarem napisania w nim swojej drugiej książki. Wierzy, iż miejsce to da jej potrzebny spokój i zapewni schronienie przed powracającymi wspomnieniami o utraconej miłości.
Naprzeciw swojego nowego gniazdka odkrywa stary "umierający dom z umierającym w nim ciałem". Pierwszego dnia, wydaje jej się jednak, że ktoś stoi w ciemności za szybą. Jako nowa sąsiadka unosi więc rękę na powitanie. Nie wie jeszcze wówczas, że stojąca tam stara kobieta z miłą chęcią odwzajemniła pozdrowienie.
Astrid, kobieta z okna, osiemdziesięcioletnia samotniczka nie spodziewała się z kolei, że jeszcze kiedykolwiek ze strony innego człowieka dozna wyrazów sympatii i przyjaźni. Uznana w wiosce za dziwaczkę, unikała od lat wychodzenia z domu i pozbawiona radości życia, sama zmagała się z pustymi murami oklejonymi wspomnieniami o tragicznej przeszłości, pełnej bólu, wstydu i braku miłości 
... przeszłość nie była dopuszczana do głosu. Przyszłość nie istniała, a teraźniejszość była cichą pustką, w której egzystowała fizycznie, ale uczuciowo nieobecna.
Tego dnia na widok młodej kobiety unoszącej do niej rękę, poczuła dawno nieprzeżywaną wiarę w to, że jeszcze może się czuć potrzebna i zapragnęła bliskości, jakby wyczuwając, że ta młoda kobieta też jej potrzebuje.

Dzień później kobiety jedzą pierwszą wspólną kolację, prawie milcząc. Z biegiem czasu rozmawiają coraz więcej, chodzą na długie spacery, piją wino z poziomek, jeżdżą na zakupy, kąpią się w jeziorze i na przemian odsłaniają przed sobą bolesne sekrety, które zakorzenione głęboko w ich duszach, tylko teraz w obliczach utożsamiania się z cierpieniem drugiej osoby tak łatwo wypływają na zewnątrz. Przyjaźń się pogłębia, a spokój ogarnia dusze kobiet, już na wieczność.
Wybaczają, rozluźniają zaciśnięte na sercach pasy żalu, uwalniają się od bólu jakie same sprawiały sobie biczując się przeszłością.

Wszystko, zarówno przyjaźń, wspomnienia, jak i piękno skandynawskiej przyrody opisane jest w sposób charakterystyczny dla lirycznej prozy. Wręcz czuje się zapach pączkujących kwiatów, aromat poziomkowego wina i ciepło jakie towarzyszy spotkaniom kobiet. Mimo bardzo drastycznych wspomnień z historii ich życia, czytelnik przepływa przez tą książkę ze świadomością, że wszystko dobrze się skończy, że nie może już być gorzej...

Nie zdradzę sekretów tych kobiet, nie zdradzę też zakończenia, bo nie miałoby sensu czytanie tej książki.
Na koniec pozwolę Wam jednak przeczytać fragment listu Astrid do Veroniki.

"Poznałaś mnie jak nikt inny na świecie. I myślę, że ja Ciebie też trochę poznałam. Przez bardzo długi czas czerpałam ulgę z tego, że nic nie miałam. Nikogo. Teraz jednak wiem, że nie jesteśmy stworzeni, aby żyć w ten sposób. Nie smuci mnie, że dojrzałam do tej prawdy tak późno. Jestem wdzięczna, że w ogóle dojrzałam. Niektórym moje życie może wydawać się tragiczne. Stracone. Ja tego tak nie widzę.Ty dałaś mi nową perspektywę. Wyciągnęłaś mnie z powrotem na światło dzienne, otworzyłaś mi oczy. Dzięki tobie lód stajał. I jestem tak ogromnie wdzięczna (...)
Żyj, Veroniko, ryzykuj!. W życiu tak naprawdę o to chodzi. Musimy gonić za własnym szczęściem. Nikt nigdy nie żył naszym własnym życiem; nie ma żadnych wytycznych. Ufaj swojemu instynktowi. Przyjmuj , to co najlepsze. Ale też szukaj uważnie. Nie pozwól, by życie prześlizgiwało Ci się między palcami. Czasami dobre rzeczy przychodzą w taki cichy sposób. I nic,co przychodzi, nie jest pełne. Od tego, co zrobimy z tym, co nas spotyka, zależy rezultat. Od tego, co chcemy widzieć, co chcemy zachować. I co chcemy pamiętać. Nie zapominaj, że cała dana Ci miłość jest w Tobie samej, zawsze. I nikt nie może ci jej odebrać” (...) Chciałabym, żebyś znalazła czas na poznanie tego domu. Myślę sobie, że możesz wnieść do niego, to co ja dostałam od ciebie. Życie (...) 

2008-11-25

Pada śnieg, pada śnieg

No i sypnęło śniegiem. Dzieci na jego widok wpadły w szał nieokiełznanej radości i tyle było z niedzielnego dłuższego drzemania.
Padały pytania za pytaniem... mamo, a gdzie mam czapkę, a gdzie rękawice, a gdzie jajo do zjeżdżania, no wiesz to kolorowe, a muszę ubierać rajtki, a mamo gdzie mam kombinezon, a ona jest chyba już mały, a jest dość śniegu na sanki, a masz marchewkę, a idziemy już , mamo, mamo, mamo, ja siama ...
O jedenastej byliśmy całą rodziną w ogrodzie. Spod śniegu wystawała trawa, wiało jak na Sybirze, z nosów kapało, policzki zamarzały... ale ich uśmiech był bezcenny.
Zjeżdżali z dwumetrowego skalniaka na sankach, jajku, ale najbardziej spodobały im się własne tyłki i nawet śnieg w buzi nie odstraszał... było wielkie hurrrrraaa!!!
Zrobiliśmy też dwa małe bałwanki. Bałwan Charlie był wyższy i miał zeza. Bałwan Lola miał dłuższe ręce i grubszy brzuch. Gdyby nie oni, nie udałoby się dzieci zagonić do domu. Tylko dzięki przekonaniom, że do wieczora będą mogli przyglądać się bałwankom, udali się przemoczeni na ciepłą zupę.

Całe popołudnie obserwowały mnie zatem z tarasu dwa bałwany.
Jeden duży, drugi mały. Jak tylko któremuś odpadło oko, bądź guzik, zostawałam wypędzana na taras w celu wykonania operacji wbicia  z powrotem ziela angielskiego.
Wieczorem nie obyło się oczywiście bez próśb wniesienia ich do cieplutkiego domku, bo tam im przecież smutno i zimno i straszno...
Ale mamuś, prosiiiimyyyyyyyyyyyyy...
Nie uległam, no bo jak... i dziś mi się rano bura dostała.

Bałwany postanowiły odpłynąć i smutek w sercach zagościł.
Że to niby moja wina, bo postanowiłam im umrzeć.

Wasza zasmucona
Virginia


2008-11-21

"33 sceny z życia"

Wczoraj wybrałam się na "33 sceny z życia".
Poszłam na seans o 21.45, było osiem osób i nikt nawet nie szeptał. Wszyscy połykaliśmy zakupione wcześniej nachosy, żeby nie przedziurawić wiszącego w powietrzu skupienia.
... a wisiało całe dziewięćdziesiąt minut...

O 23.30 na czarnym ekranie pojawiły się napisy... przez kolejne pięć minut zupełnie obcy ludzie siedzieli wbici w fotele i nie wiedzieli czy już mogą wstać.
A może zasnęli?
Nie wiem...nie ważne.
Wcześniej przyjaciółka napisała mi błagam, idź na inny film, połowa moich znajomych wyszła po dwudziestu minutach.

A ja poszłam. I nie wyszłam.

Czy mi się podobało? Do teraz nie wiem, trawię jeszcze emocje i nie sposób określić tego filmu, czy się podobał, czy nie. Raczej czy zostanie w pamięci, czy nie.. u mnie zostanie.
Małgorzata Szumowska w sposób niezwykle bezwstydny przedstawiła obraz niezgody ze śmiercią najbliższych. W sposób zupełnie inny od ogólnie przyjętych zachowań.
Nie ma praktycznie wcale łez, nie ma rozczulających refleksji, nie ma powrotu do wspomnień. Jest teraźniejszość, rozdzierający ból, dramatyczny bunt podsycany ostrymi słowami na przemian z ironicznym żartem.
To mi przeszkadzało... wewnątrz mnie łzy zderzały się ze sporadycznym uśmiechem i ani to ani to nie wyszło ze mnie na zewnątrz. Do tego te kilkuminutowe przerwy z pustym czarnym ekranem i przejmująco głośną muzyką, jakbym wpadała do głębokiej studni...
I sytuacja na cmentarzu... ksiądz skręca z trumną w złą stronę, potem zamiast przed nią idzie za nią, samochód jedzie tyłem, a siostry rozmawiają o tik takach...
Nie oceniam jednak zachowania Julii, każdy ma prawo w inny sposób przeżywać stratę trzech najbliższych osób... matkę i ojca pokonała śmierć, a jej małżeństwo umarło przez obustronne zaniedbanie.
Nikt nie przyjąłby tego normalnie.
Jakkolwiek znaczy NORMALNIE...

To jeden z moich ulubionych, polskich filmów.

2008-11-19

"Wicker Park" kontra "Once"

 

Siedząc rano przy filiżance gorącej caffe latte natknęłam się na you tubie na zapowiedź filmu "Once", który momentalnie skojarzył się mi z moim ukochanym "Apartamentem"... motyw przewodni to dążenie do tej jedynej wielkiej miłości, połączenie się dwóch właściwych połówek.

Ale może zacznę od tego, który już widziałam.

"Apartament" to jeden z tych filmów, których obrazy noszę w pamięci w nienaruszonym stanie.
Wystarczy, że usłyszę pierwszą nutę utworu "The Scientist" grupy Coldplay i jestem automatycznie teleportowana na lotnisko, w ramiona Josha Hartnetta, którego głębokie spojrzenie przenika mnie całą, dosłownie całą i jeszcze trochę. Czuję jak obejmuje mnie skrzydłami swojej wielkiej zdeterminowanej miłości, jak otula mnie namiętnością i wiarą w to, że można odnaleźć utracone uczucie jeśli tylko się tego pragnie.

Film rozpoczyna się od pierwszych minut. Nie ma w nim nic z typowego dla filmów o miłości ubarwiania w sielankę. Bo mimo, iż motywem przewodnim jest owa miłość, to jednak walka o nią sprawia, że film staje się fragmentarycznie thillerem z odłamem melodramatu w tle.
Tylko samo zakończenie jest typowym dla filmów romantycznych wyciskaczem łez. Ja przyznaję się, że wycisnęłam ich całe wiadro.

Główny bohater Matthew, młody bankier, ma niebawem ożenić się z siostrą swojego szefa. Jednak firmowa kolacja w restauracji krzyżuje mu plany, a właściwie jego narzeczonej, która nieświadomie pokochała człowieka, którego serce stanęło dwa lata wcześniej.
Podczas trwania kolacji Matthew przypadkowo zauważa twarz kobiety, która do złudzenia przypomina Lisę, jego utraconą wielką miłość i wspomnienia wracają z siłą, która odrzuca aktualnie trwającą rzeczywistość.
Od tego momentu Matthew widzi tylko ją. A my widzimy w jego oczach ciągły ból i niepojętość dlaczego ukochana zostawiła go bez słów wyjaśnienia? Razem z nim zadajemy sobie pytanie co zrobił źle, w czym zawinił, czy do tego rozstania musiało nieuchronnie dojść?
Dlaczego akurat teraz... kiedy po dwóch latach powrócił do Chicago pewien, że wspomnienia zatarł już upływ czasu, Lisa pojawia się tak niespodziewanie?
Dlaczego wywołuje w nim taką obsesyjną potrzebę wyjaśnienia kulis swojego odejścia?
Dlaczego tak mocno nadal ją kocha, skoro ona zraniła?
Czy tak właśnie objawia się przeznaczenie? Pojawia się w momencie swojej ostatniej szansy i albo zostanie wyłapane z tłumu, albo przejdzie niezauważone...
Matheew na szczęście dostrzega swoją karmę ...
Od momentu zobaczenia Lisy w restauracji nie jest w stanie normalnie żyć, popada w obsesję na jej punkcie. Robi wszystko, żeby nie utracić jej ponownie, żeby w końcu ich serca zaczęły oddychać miłością sprzed dwóch lat.
Szuka, błądzi, walczy o uczucie z determinacją godną podziwu, a siły dodaje mu wiara w to, że miłość z dnia na dzień nie wygasa.
Nie odchodzi bez przyczyny.

Czy mu się uda?... zobaczcie sami, powiem tylko, że niełatwo jest dogonić miłość.
Jednak złapana w porę oddaje jednym spojrzeniem fakt, iż była warta stąpania na krawędzi intrygi i godna walki jaką stoczyła z ludzką zawiścią.

Życzę miłego oglądania, najlepiej minimum dwukrotnego, bo reżyser nie szczędził pozornie nieskładnie pokazywanych scenek, które jednak mimo pokomplikowania dają chronologicznie zwartą całość.
A wracając do widzianej rano zapowiedzi... czy "Once" zajmie miejsce na podium razem z "Apartamentem"... widział ktoś?
Muzyka sprawia, że mam ochotę biec do wypożyczalni...
I coś czuję, że pobiegnę.
 
 

2008-11-17

Kilka słów o ptaszkach

Ostatnio zauważyłam, że coraz mniej śpię.
Czy to powód do niepokoju?
Absolutnie nie, bo właśnie dziś przeczytałam, że niejaki dr.Kripke porównał długość snu z długowiecznością i przedstawił, że ludzie, którzy śpią po 6-7 godzin żyją dłużej niż ci śpiący po 8 godzin i więcej.
Ja śpię ostatnio często po 5-6 godzin, czy zatem będę nieśmiertelna? :)
Pewnie nie i nie robię tego dla długowieczności, bo nawet nie byłam świadoma takich wyników badań, po prostu tyle snu mi wystarcza.

Może mniejsze zapotrzebowanie na sen przychodzi z wiekiem, a może mam teraz więcej do zrobienia niż dziesięć lat temu i szkoda mi czasu na sen, a może mi tego czasu zwyczajnie brakuje?
A może uciekam przed snami, w których mam nawyk bycia ofiarą? Ofiarą z różnych perspektyw. To męczące i czasem kłaść się nie chce z obawy przed kolejną wojną, końcem świata, uciekaniem w miejscu donikąd.
Podobno większość ludzi tak ma i choć nie powinnam się martwić, to jednak zastanawiam się skąd się to bierze, że nawet człowieka szczęśliwego męczą koszmary?
Czemu panuje w snach tendencja do przewyższania zła nad dobrem?
Niestety analiza snów to dość skomplikowana dziedzina, na której się zupełnie nie znam, ale dziś tak jakoś poważniej o tym zaczęłam myśleć, kiedy przeczytałam wpis na blogu Agnieszki.

Ale wracając do długości snu i rytmu w jakim on się odbywa.
Słyszeliście o takim stwierdzeniu powiedz mi o której się budzisz, a powiem Ci jakim chronotypem jesteś?
Chronotyp A to osoba, która wstaje z kurami, rano jest rześka i gotowa do działania, ale zazwyczaj nie jest w stanie dotrwać do połowy wieczornego filmu. Natomiast osoby typu B otwierałyby oczy najchętniej (i wcale nie z powodu lenistwa) koło południa, ale za to starcza im energii do pracowania późno w nocy.
A omijając te całe chronotypy to po prostu typ sowy i skowronka.
I aż się wierzyć nie chce, ale mnóstwo cech człowieka wynika z tego, którym jest "ptaszkiem" bądź bardziej naukowo chronotypem.
Cechy te są ściśle związane z naszymi genami, ale również wewnętrznym zegarem biologicznym. Okazuje się, że wpływ na to, czy zasypiamy zaraz po dobranocce czy kilka godzin przed świtem, ma wiele podstawowych czynności naszego organizmu takich jak temperatura ciała, produkcja hormonów, a nawet nastrój. Naukowcy odkryli też, że biologiczny zegar skowronków odmierza 24-godzinną dobę; organizmy sów działają zaś tak, jakby ich doba była dłuższa o trzy godziny.
Jestem zatem bardziej wydajna. Wręcz czarodziejka.
Wyciskam z doby 27 godzin :)
Bo jakby ktoś nie wiedział, jestem sową... tak mi się przynajmniej wydawało, do tego momentu ...

Idąc dalej tropem skowronków i sów...
Skowronki to ludzie charakteryzujący się porannym typem aktywności, potrafią rozpocząć pracę zaraz po przebudzeniu. Rozgrzewają się, nabierają tempa, osiągając apogeum i najwyższą temperaturę ciała koło 15.00, po to, żeby od 16.00 pomału zwijać się w kokon i zasypiać na Wiadomościach.
Psychologowie ponadto zaobserwowali, że "skowronki" są skierowani do wewnątrz, czyli wykazują introwertyczne cechy charakteru. Co za tym idzie są poważni, solidni, zrównoważeni, łagodni, ostrożni. Nie przepadają za towarzystwem, wolą spokój, refleksyjność, bierność i powściągliwość w działaniu. Czerpią energię ze świata wewnętrznego, z samotności, z uczuć, idei i wrażeń.
W przeciwieństwie do skojarzenia jakie towarzyszy nam temu sympatycznemu ptaszkowi, wg badań "skowronki" to melancholicy i flegmatycy.

Sowy natomiast bardzo powoli budzą się do życia, przed południem tkwią w pół śnie i ciężko jest im się skupić. Są ospali i niewydajni. Dopiero po południu zaczynają wykazywać większą sprawność fizyczną i psychiczną, która utrzymuje się do bardzo późnych godzin nocnych i mogą spokojnie, bez wysiłku pracować do 22.00, a nawet i dłużej. Najwyższą temperaturę ciało osiągają około 18.00, wtedy kiedy "skowronki" zabierają się już do ścielenia łóżka.
Sowy skierowane są na zewnątrz, czyli wykazują ekstrawertywne cechy osobowości, typowe dla sangwiników i choleryków. Cechuje ich towarzyskość, aktywność, asertywność i poszukiwanie doznań. Są często wybuchowi, zmienni, niefrasobliwi i mają skłonności przywódcze.

I powiem Wam szczerze, że zgłupiałam... bowiem nie do końca zgadzam się z podzieleniem sów i skowronków, na ekstrawertyków i introwertyków.
Ze względu na mój zegar biologiczny byłam pewna, że jestem sową, ale teraz to już chyba sową z ogonkiem skowronka...
Z samotności, uczuć i wrażeń czerpię chyba więcej energii, niż z przywództwa i towarzystwa innych ...nie chyba, a na pewno... co zatem z tymi ptaszkami?
W końcu jestem sowa czy skowronek?
Znacznie bardziej wolę chodzić spać o drugiej, niż wstawać o szóstej...


Ptaszki jak to ptaszki, zawsze muszą namieszać w głowach.
Ciekawa jestem jak to u Was z tymi ptaszkami jest... :)

Wasza ornitolog
Virginia


2008-11-13

A psiik

Jakaś mało odporna jestem tego roku.
Znowu mam zaatakowane gardło, oskrzela i kicham szybciej niż karabin maszynowy, na wszystko i wszystkich... se nawet na szefową dziś kichnęłam, która to stwierdziła, że dobrze by było, żebym coś zmieniła, bo to by było dobre na moją psychikę... dziękuję kochana, jakby się dało to wymieniam Ciebie.

Moje zdrowie psychiczne jest w dobrym stanie i nie zauważyłam ostatnio żadnych uchybień od normy. Chyba, że na plus. Jestem. Czuję. Uśmiecham się.
Ale dla szefowej może i jestem chora, bo przestałam słuchać co do mnie mówi. Mój umysł włączył sobie w końcu blokadę przed praniem i według niej się pochorowałam. Ma rację kobita. Szanowna Pani psycholog-menedżer. Postaram się poprawić i więcej na nią nie kichać.

A tymczasem idę po wagon chusteczek, po dzbanek herbaty, zawinę się kocem i przemyślę kilka spraw.

Dobrej nocki.
 
 

2008-11-10

Ene, due, rabe

Siedzę przy dużym stole w jadalni, popijam jeżynową herbatkę i jestem w totalnej rozterce, pełna niezdecydowania i nieposkromionej ciekawości.
Przede mną leży siedem urodzinowych prezentów... siedem książek.
W powietrzu unosi się zapach różnych drukarni zmieszany z aromatem silnej owocowej herbaty.
Patrzę na nie i stwierdzam, że każda okładka prowokuje mnie na swój sposób, każdy tytuł kusi, każdy autor zaprasza, a ja stoję przed wyborem, który jakoś mi łatwo dziś przyjść nie może.

Biorę do ręki leżącą najbliżej najnowszą książkę Wojciecha Kuczoka "Senność". Czytam tekst na okładce ... Róża, Adam i Robert. Troje bohaterów, trzy warianty tej samej życiowej przypadłości ... Otwieram w połowie. Z przodu wysuwa się zakładka reklamująca film . Podnoszę ją i wracam do czytania przypadkowo wybranego fragmentu. Nic z niego nie wynika. Patrzę na liczbę stron, na schemat pisania, wącham ją. Pachnie bardzo intensywnie, piwnicą mojej babci.
Po chwili to samo robię z "Marilyn, ostanie seanse" Michela Schneidera... "Między aktami" Virginii Woolf... "Bieguni" Olgi Tokarczuk... "Sceny z życia za ścianą" Janusza Leona Wiśniewskiego ... "Niech wieje dobry wiatr" Lindy Olsson i ... "Tysiąc wspaniałych słońc" Khaleda Hosseini.

Każda z tych pozycji, ma w sobie coś, co klasyfikuje ją do wysunięcia się z szeregu i tym samym daje jej pierwszeństwo czytania.
"Senność"... bo chcę uprzedzić wersję kinową,
"Marylin, ostatnie seanse"... ze względu na miłość do biografii,
"Między aktami"... bo to ostatnia książka Virginii Woolf, nigdy wcześniej nie wydana w języku polskim,
"Bieguni"... bo zdobyła tegoroczną Nike,
"Sceny z życia za ścianą"... bo każda z historii tam opisanych jest prawdziwa,
"Niech wieje dobry wiatr"... pięknie napisana historia niecodziennej przyjaźni między dwoma kobietami,
"Tysiąc wspaniałych słońc"... bo to coś nowego, o tematyce mi dotąd nieznanej, z piękną dedykacją na pierwszej stronie, prosto z serca płynącą.

Nadal nie wiem którą wybrać. Woda leje się do wanny.
Decyduję się na wyliczankę, z ciekawości... ene, due, rabe ...
Wypadło na "Niech wieje dobry wiatr"... cóż za paradoks, teraz, kiedy przyjaźń z jedną z moich Przyjaciółek została wystawiona na próbę przetrwania. Mam nadzieję, że niedługo żal minie i duma zostanie odstawiona na półkę, bo już tęsknię.
Przeczytam dziś chętnie o przyjaźni w wydaniu Lindy Olsson. Może doczytam się czegoś między wierszami...

Następna będzie "Senność",bo chcę iść do kina... ale wolę najpierw przeczytać książkę. Wcześniejszych książek Kuczoka nie czytałam, choć nie raz chciałam zakupić nagrodzony Nike "Gnój".  Jakoś tak, tytuł mnie odstraszał. "Senność" przeciwnie, bardzo mnie intryguje, bo sama sypiam mało... ale to tak, za dwa, trzy dni się dowiem czy zainteresuje mnie na tyle, żebym sięgnęła po wcześniejsze pozycje tego autora.
Tymczasem mam co czytać.
Nie narzekam na brak dobrej literatury.
Do Świąt wystarczy :)

Wasza zasypana nowymi książkami
i wdzięczna za owe dary
Virginia

2008-11-03

Wszystkiego najlepszego kochanie

Minął kolejny rok. Postarzeliśmy się, nie?
Doszły Ci dwie urocze zmarszczki na skroni,
i chyba głębsze, bardziej męskie zakola,
masz silniejszy zarost,
i częściej się uśmiechasz,
ale Twoje dłonie się nie zmieniają,
są nadal takie delikatne,

jakby ciągle miały te dwadzieścia jeden lat,
kiedy pierwszy raz złapałeś mnie za rękę...

To już dwunaste urodziny, które wspólnie obchodzimy... potrafisz w to uwierzyć?
Tyle lat za nami,
i jeszcze tyle przed nami,
wierzę w to, myślę że Ty również,
kolejne wspólne wakacje,
wieczorna rozmowa,
wino na tarasie,
pieczony camembert z żurawiną,
uśmiechy naszych dzieci,
i kiedyś wnuków,
spacer brzegiem morza,
... jeszcze tyle przed nami
Kocham Cię

Twoja żona

2008-11-01

Urodzinowo

Dwadzieścia dziewięć lat temu, dziesięć minut przez północą, przyszłam na świat. Dziś jestem w miejscu, w którym nie spodziewałam się być w tym wieku, jestem na drodze przeznaczonej dla mnie... Już nie błądzę.
Mam chyba wszystko, czego może pragnąć młoda kobieta...
rodzinę, dom, miłość, przyjaźń, pasję.
... kocham i jestem kochana ...
Czasem jednak patrząc na życie innych czuję się źle z tym co mam, co osiągnęłam, co osiągnąć planuję, o czym marzę, i zastanawiam się kiedy odgórnie przyznany mi los znudzi się ciągłym szczęściem? Czy spuścił kotwicę, czy tylko chwilowo przycumował? Czy ja na to wszystko zasłużyłam? Czy ktoś się nie pomylił i nie odbierze mi nagle szczęścia?
To co teraz mam, warte jest każdej ceny,  jaką przyszło mi zapłacić, od urodzenia łatwo nie było,
każda łza była konieczna,
każdy ból był potrzebny,
każde potknięcie było po coś,
dojrzałość przyszła w porę,
... jestem szczęśliwa...
... jestem sobą...
... mam skrzydła...

Wasza otulona nastrojem urodzinowym
Virginia