2008-03-27

Poznanie

Przeczytałam właśnie na blogu pisarki Moniki Sawickiej (www.monikasawicka.broszka.pl) jej piękną historię początków przyjaźni z pisarzem Januszem Leonem Wiśniewskim. Zaczęła się ona dosyć oryginalnie od rzucenia "Samotnością w sieci" o ścianę jakiegoś hotelu w Ciechocinku, co ze względu na ów pisarki podobno wrodzoną pechowość zaowocowało upadkiem wiszącego na ścianie obrazu. Po powrocie do domu, nie do końca wiem, czy wino czy kelner czy sałatka arbuzowa :) skłoniły ją do napisania maila do tegoż Autora. I znów ze względu na ciągnącego się jak krówka za nią pecha, mail wysłał się w połowie. Ale jak widać Panu JWL to nie przeszkadzało, bo przyjaźń trwa po dziś dzień.
Moja przygoda z Moniką Sawicką rozpoczęła się podobnie. Z tym, że nie rzucałam niczym o ścianę. Wręcz przeciwnie, ściskałam coś mocno w dłoniach. Tym czymś była książka "Kruchość Porcelany", jej debiutancka powieść.
Pamiętam do dziś ten dzień. To był wtorek, 10 październik 2006 rok. Łatwa do zapamiętania data...urodziny teściowej. Niby teściowa szczęścia nie przynosi, ale jednak w tym wypadku nastąpił wyjątek i dzień ten zmienił moje życie.
Byłam w siódmym miesiącu ciąży z moją córeczką. Złe samopoczucie zmusiło mnie do pozostania w łóżku tego dnia i tak się złożyło, że do wieczora prawie z niego nie wychodziłam. Nawet nie ruszył mnie mój ukochany, wówczas na topie serial "Magda M.", dla którego co wtorek rzucałam wszystkim o 21.30 i nic poza ekranem telewizora mnie nie interesowało.Nie ruszyła mnie też przyjaciółka, która jak zwykle w przerwach na reklamy próbowała się do mnie dodzwonić w celu obgadania tyłeczka Pawła Małaszyńskiego.
Tym razem było inaczej. Odcięłam się. Potrzebowałam ciszy. Od rana tak głęboko weszłam w świat Zuzanny, że nie miałam sumienia zostawiać jej samej. Chciałam prowadzić ją za rękę już do ostatnich stron. Bo już dawno żadna książka nie zawładnęła moją duszą, moim umysłem i moim sercem, aż tak bardzo, żeby z oczu przez pół dnia leciały mi na przemian wielkie łzy smutku i radości. Umiejętność wywoływania emocji Monika Sawicka dopracowała tu do perfekcji.
Ostatnich stron nie zdradzę. Zakończenie zaskakująco wiercące dziurę w sercu. Chusteczek mi zabrakło, oczy spuchły, dziecko w brzuchu spać nie mogło do rana. Zamykając książkę z żalem, że to już koniec, zobaczyłam na okładce maila do pisarki. Nie zastanawiałam się długo. Siadłam i napisałam to co czułam. I wysłałam. Głupio mi było jak nigdy dotąd, jak sobie odczytałam ją jeszcze raz, a tam bez Pani tylko tak per Ty walnęłam. Myślałam, że się ze wstydu spalę, ale już nie było co odkręcać.
Ku mojemu miłemu zaskoczeniu jeszcze tego samego dnia, miałam odpowiedź na skrzynce. Zaczęłam korespondować z kobietą, która była dla mnie zupełnie obca, ale czułam od niej niesamowitą życzliwość, sympatię i anielski spokój. No i pokochałam ją od razu, za wrażliwość, za poczucie humoru, za "Kruchość Porcelany", która do teraz nie znalazła zastępcy w rankingu moja ukochana książka.
I tak rozkręcała się nasza znajomość mailowo smsowa. Aż pewnego dnia, 8 sierpnia 2007 roku o godzinie 21:48 o mało nie padłam trupem, kiedy przeczytałam smsa, bo zupełnie wcześniej nie rozmawiałyśmy na takie tematy: Kochana, a gdzie Twoje teksty? Dwa razy maile ci słałam? Coś pisujesz? Chciałabym wydać jedno Twoje coś w mojej październikowej książce. Nie opiszę tu co się ze mną wtedy działo, bo pomyślelibyście, że nie jestem zdrowa na umyśle. Wariactwo, istne wariactwo i niesamowita panika czy dam radę. No i oczywiście płacz, bo w takich sytuacjach to ja ryczę jak wąż ogrodowy. Miałam tydzień czasu na przesłanie czterech tekstów. I tym sposobem 19 października 2007r. zadebiutowałam na rynku wydawniczym krótkim, pełnym poczucia humoru opowiadaniem pt."Matka Polka", które ukazało się w czwartej już książce Moniki Sawickiej pt. "Demi Sec".

To był dla mnie wielki dzień. Zawsze pozostanie wielki. Ten pierwszy raz zawsze jest bliski sercu. I chociaż nie było to sto stron, tylko pięć, to właśnie one były mi potrzebne, żeby się przełamać, żeby pogrzebać w szufladach i przejrzeć zapisane kartki papieru. Żeby po prostu zacząć wierzyć w marzenia. Bo każdy z nas ma jakieś marzenia, ale nie każdy marzy o ich spełnianiu, a szkoda. Bo czasem są one na wyciągnięcie ręki i wystarczy w nie tylko mocno wierzyć. Mi oprócz wiary w marzenia pomógł jeszcze mój dobry Anioł-Monika, który kazał w ciężkich chwilach nie panikować tylko brać się do roboty :)
Dziękuję Radiu Vanessa, które było patronem medialnym "Kruchości Porcelany" i pewnego poranka przy kawie zanotowałam sobie tytuł książki, której fragment usłyszałam. Przeklinam moją miejscową księgarnię, która tej książki tego dnia nie miała (i nie ma jej nadal) i musiałam jechać trzydzieści kilometrów do Empiku.
I najmocniej jak potrafię, z głębi serca, dziękuję Monice Sawickiej, która oddała na kartki papieru część siebie co sprawiło, że do niej dotarłam i dzięki niej zaczęłam troszkę inaczej patrzeć na świat, bo poznałam swoją nową miłość jaką jest pisanie. Dzięki Monice przeżyłam przez ten rok wiele emocji (choćby te związane z Konkursem Literackim i trzecim miejscem) i wylałam wiele łez radości. Zyskałam nową pasję i wspaniałą Przyjaciółkę, którą tak kocham, że nawet dla niej nauczyłam się teleportować do Łodzi.

2008-03-26

Kicham na wszystko

Kicham od rana... na wszystko... nawet na to, że cała moja rodzinka zapomniała dziś o moich imieninach. Mamuśka, mężulek, siostrunia, teściowie, tatulek (ten to nawet o urodzinach nie pamięta, więc nie liczyłam na cud, piorunów dziś nie było, nie miało go co olśnić). Ale nawet przyjaciółki zapomniały. No co za ludziska mnie otaczają :) Szok. Normalnie jakieś to wszystko chore na sklerozę, albo takie zabiegane, albo jeszcze ogłuszone świątecznym obżarstwem. Powiedzmy, że w tym roku ze względu na Święta im wybaczę, ale jak za rok się to powtórzy (u niektórych ta skleroza trwa już kilka lat :) to wyślę ich wszystkich na leczenie. To tak dłużej być nie może.
Mają przynajmniej szczęście, że żałowali swojego zaniedbania i o godzinie dwudziestej, kiedy już nie wytrzymałam i oznajmiłam głośno, że mam dziś imieniny, co poniektórzy złożyli życzenia typu "Wszystkiego najlepszego".
Mąż nawet stwierdził, że truskawki, które kupił rano, były z myślą o moich imieninach, że niby mu gdzieś zaszumiało. Za rok się pewnie dowiem, że kupione rano ziemniaki były z myślą o moich imieninach.
Tak więc leżą przede mną zmutowane do wielkości cytryny, naszpikowane hormonami gigantyczne truskawy... a ja na nie kicham... mam jeszcze dziesięć minut do końca imienin... zaczynam odliczanie... psiapsióła na nogi i do komórki marsz !!!

2008-03-25

Już po Wielkanocy

Tegoroczna Wielkanoc jakoś nie wprowadziła mnie w nastrój świąteczny. Nie wiem, może to dlatego, że wyjątkowo w tym roku okien nie umyłam? A może dlatego, że ledwo co niedawno schowałam do pudełek ozdoby bożonarodzeniowe, uporałam się z upchaniem choinki na strychu i pozbyłam ostatniego woreczka zamrożonych karpi? A może to po prostu dlatego, że za oknem mamy śnieg, który sypie dziś od rana? Beznadzieja.
Jedynym symbolem wskazującym na obecność świąt jest pełna lodówka i kilkanaście czekoladowych zajęcy, kurczaczków, baranków, kilka czekolad, bombonierek, jajek niespodzianek i co za tym idzie walających się wszędzie papierków.
Ja jestem przeziębiona, w gardle płonie ogień i to o dosyć sporych płomieniach. Nici więc z zaplanowanego na dziś spacerku w wiosennych promieniach słonecznych i próby zrzucenia choć jednego posiłku. Siedzę więc i opycham się pysznym sernikiem z brzoskwiniami roboty mojej mamy. Zaraz za nim zjem pewnie kilka małych czekoladowych jajeczek, za którymi dzieci nie przepadają, a zajączek hojnie obdarował ich całą pięćdziesiątką. Że też nie mógł zapytać najpierw co oni lubią.
Chyba podrzucę je Hekowi, zjadłby pewnie ze smakiem, nie czekając na rozpakowanie ze sreberek, ba nie czekając nawet na wyjęcie ich z mojej torebki. Tak mi się o nim przypomniało, bo z racji świąt odwiedziliśmy wczoraj teściów.
Hek, inaczej Hekuś, Heklund, Heklondo, to wyżeł krótkowłosy moich teściów. Pies nadający się do programu "Zwyczajni-niezwyczajni". Wyjątkowe zwierzę, albo inaczej wyjątkowo wychowane. Ma własną kanapę, ukochane programy telewizyjne, ulubione piwo. Ma też własną toaletę na balkonie i na proste słowo "kupa" załatwia swoje potrzeby. Oczywiście nie jest to tak, że nie wychodzi na trawkę, czasem wychodzi, ale co jakiś czas bardzo ceni sobie intymność na tarasie.
Z miłości do jedzenia nabył też umiejętność otwierania kubła na śmieci i wyżerania z niego resztek. Przy dłuższej próbie sprawności otworzy także lodówkę i połknie w całości na przykład masło w papierku. Zje każde niepilnowane choć na sekundę jedzenie.
Sam w domu nie zostanie. Boi się. Nie do końca wiem kto, czy on czy teściu. Ewentualnie może zostać na godzinę, ale tylko przy odpowiednio ustawionej stacji radiowej, żeby nie czuł się samotny.
Gdzie śpi w nocy? Nie wiem i wolę nie wiedzieć. Nie pytam też gdzie śpi teściowa, albo w jakiej pozycji? Obawiam się jednak, że mały drobny wyżełek, śpi na łóżku małżeńskich tuż obok teścia.
Mimo tego dziwactwa widać, że jest szczęśliwy, że odpowiada mu rola kanapowca, choć jego koledzy są w tym czasie na polowaniu.
Różni są ludzie, różne są też zwierzęta. Jak widać i tu i tu możliwe są odstępstwa od normy.
Ja chyba też zaraz odejdę od świątecznych zwyczajów kolacyjnych i zamiast jajka w majonezie i galaretki z nóżek zjem na kolację kanapkę z żółtym serem, bo czuję się już jak ruska babuleńka.

2008-03-22

Wesołego Alleluja

Z okazji Świąt Wielkanocnych życzę
miłości, która jest bezcenna,
zdrowia, które daję nam siłę do korzystania z życia,
uśmiechów bliskich i nieznajomych, które są jak wręczane bez okazji kwiaty,
marzeń, które nadają życiu sens i budują wspomnienia,
i mnóstwo wiosennego słońca, które sprawia, że dzień witamy z uśmiechem.
        
Virginia i Leonard z dziećmi :)
( lub jak kto woli Struś i Strusiowa ze strusiątkami)

2008-03-20

Jesteśmy na celowniku

Przeczytałam dziś przy kawie pewien artykuł w typowo męskim magazynie o tym jak to facet powinien przedstawić kobiecie sposób na pozbycie się cellulitu. I dobrze, że wpadłam na niego zanim moja druga połowa zaczęła by rozmowę od zdania kochanie może zamiast wydawać nasze wspólnie zarobione pieniądze na kosmetyki niedziałające na cellulit, po prostu włóż buty.
Redaktorzy płci męskiej próbują w nim uzmysłowić mężczyznom, że to nasze marudzenie o pomarańczowej skórce jest nieuzasadnione, bo są sposoby na pozbycie się tej naszej bolączki.
I mimo iż wydawało mi się, że cellulit jest permanentnie od lat osobistą tajemnicą kobiet, ukrywaną, maskowaną, niekochaną i przeklinaną, to jednak się myliłam i w męskich czasopismach jesteśmy w bardzo pragmatyczny sposób przedstawione jako lenie, nie robiące nic aby się cellulitu pozbyć. Więc jeżeli zauważycie, że wasz facet zaczyna bacznie przyglądać się waszym pośladkom, to miejcie świadomość tego, że nie szuka on tam cellulitu, bo większość z nich nie ma pojęcia jak on wygląda. Znakiem rozpoznawczym waszej systematyczności dla facetów według tego artykułu ma być fakt, czy na naszych tyłkach widnieje odcisk po siodełku z roweru. Jeżeli takowy tam jest, to jesteście naznaczone próbą walki z cellulitem, a jeżeli takowego odcisku na waszej dupci nie ma, to nie ważcie się marudzić i żądać forsy na kremiki.

I tym sposobem drogie Panie zachęcam do czytania męskich magazynów, bo w takowych możecie dowiedzieć się, że:
Aby Twoja kobieta skutecznie pozbyła się cellulitu, przekaż jej delikatnie następujące informacje:
- musi biegać 3 razy w tygodniu po 40 minut
- musi 3 godziny tygodniowo jeździć na rowerze
- musi 3 razy w tygodniu chodzić na basen
- musi odbyć serię masaży co najmniej 10 po 3 w tygodniu
- musi przestać zażywać leki antykoncepcyjne
- musi rzucić palenie i picie kawy
- musi ograniczyć spożywanie soli
- musi pić dwa litry dziennie wody
- musi pić herbatę ze skrzypu lub zieloną
- nie może kąpać się w gorącej wodzie
- nie może jeść zbyt dużo soli
- nie może jeść zbyt tłustych mięs
Od dzisiaj będę systematycznie śledzić gazety mojego męża, bo jestem ciekawa czego jeszcze w tak bardzo delikatny i perfidny sposób uczą kontrolować naszych facetów. Wiem też, że jak będę chciała kupić sobie drogi krem to, żeby nie marudził to najpierw muszę odcisnąć sobie coś na tyłku, nie ważne co, mam nadzieję, że linijką odmierzał nie będzie.
Pozdrawiam wszystkie posiadaczki pomarańczowej skórki :)

Rozważania dotyczące sklonowania

Nadchodzą Święta, a ja mam wszędzie bałagan. I nie mówię tu o zabawkach, o które potykam się na każdym kroku i bez względu na to, czy to zwykły poniedziałek czy wielkanocny poniedziałek, to i tak będą porozwalane po całej podłodze. Ale o tym, że mam pełny kosz prania, ze trzy prasowania, pościel niezmienioną, okna nieumyte, szafę w trakcie skręcania i kurz, kurz i jeszcze raz kurz.
Myślałam, że dzisiaj okna umyję, przynajmniej te w najbardziej widocznym miejscu, ale zaczął padać śnieg. A że mój szanowny małżonek podczas budowy wpadł na znakomity sposób oszczędzania i zamontował w jadalni trzy stałe okna oraz w salonie dwa wielkie takie aż do ziemi, to teraz żeby je umyć, muszę maszerować z miską wody, taboretem, płynem do szyb i ręcznikami papierowymi na zewnątrz. I lawirować niczym cyrkowiec na trzydziestoletnim taborecie, na terenie niezbyt stabilnym, błotem płynącym, tuż nad skarpą, która niegdyś ma stać się skalniakiem. Zrezygnowałam. Tym bardziej, że ten sam inteligenciak z rana oznajmił, że zmienia swoje życie (uprawia jogging od trzech dni, a raczej bieg za kolegą uprawiającym jogging) i chce dziś wyjątkowo dietetyczny obiad, a na to też potrzebowałam czasu.
Szatkowałam więc godzinę wielką główkę czerwonej kapusty z córką uczepioną nogi i próbującą się od czasu do czasu na mnie wdrapać. Nie interesowały jej garnki, chochle, tłuczki, płyty cd, wafle, chciała akurat patrzeć przez okno, kiedy ja miałam bordowe ręce od kapusty , której zorientowałam się nawet nie skosztuję, bo ja raczej dziś tylko na płynach.
To się nazywa poświęcenie. Skazałam swoje kubeczki smakowe na tortury, a córkę na chwilowy brak zainteresowania jej osobą, co się jej bardzo nie podobało i postanowiła mi to na koniec głośno wykrzyczeć.
No i tym sposobem z powodu gotowania obiadu nie dla nas, humory się nam popsuły.
Po południu wrócił z przedszkola synuś, który synusiem był rano, a teraz zamienił się w marudę. Maruda plus złośnica równa się budzenie u mnie bestii. Starałam się skupić na analizie raportów z pracy, a tu ciągle coś.
Mamo chcę pić (biegnę do kuchni).
Mamo ona wspina się na kanapę ( płacz, biegnę do pokoju).
Mamo idę sikać. Mamoooo nie ma papieru !!!! (biegnę do łazienki).
Mamo a ona mi zabiera naklejki (wrzask, biegnę do pokoju).
Mamo chcę babkę (po raz kolejny biegnę do kuchni).
Mamoooo!!! a ona rozgniata babkę na ziemi (biegnę po odkurzacz przygotowany na takie sytuacje).
Mamo chcę pić (znowu biegnę do kuchni, wolę biec niż mieć rozbity dzbanek i znowu włączać odkurzacz). 
Mamoooo!!! ona też chce pić i wyrywa mi picie.
Mamo a ona się chyba znowu zesrała.
Mamooo!!! czy ty mnie słyszysz.
Mamooo!!! głucholu jeden !!!!
Koniec analizy raportów. Gówno aż po pachy. A takie pyszne było gerberowskie danie "łosoś z warzywami". Przewijanie. Kąpiel. Ubieranie.
I znowu... mamoooo zjadłbym coś !!!! Mamo, mamo, mamo...
I tak ich kocham.

2008-03-19

Oszaleję

Ratunku !!! Jestem na skraju wytrzymałości, fizycznej i psychicznej.
Leżąc dziś na dentystycznym fotelu miałam wizje. Pierwszy raz od roku. Wyszarpałam swoją ortodontkę za kudły, przywiązałam ją do fotela i się pastwiłam nad jej malutkimi usteczkami wymalowanymi czerwoną szminką. Wepchałam jej do buzi tyle żelastwa, że zamieniła się w żywy magnes i fruwała po całym gabinecie.
Mam dość. Przeżywam kryzys. Taki poważny. Chcę się przywiązać za druty do pociągu i wyrwać sobie z buzi prawie cztery tysiaki. Decyzja podjęta. Jutro. Dworzec, peron 3, ósma rano.
Bo chcę w końcu zacząć normalnie jeść, czuć smak jedzenia, a nie tylko połykać przygotowane kawałki... Chcę poczuć radość z soczystego jabłka gryzionego w całości... Chcę chrupać orzeszki solone... Chcę zjeść buraki
i nie odbarwić się na czerwono... W końcu chcę się normalnie całować, a nie skupiać się na tym, czy mąż języka gdzieś o druty nie zaplącze.
 
Jechałam dziś do ortodontki z tą radosną myślą, że wszystkie te przyjemności życia w końcu odzyskam. Powtarzałam sobie od rana, że przyśpieszę całe leczenie aparatem i zamiast co cztery tygodnie będę dzielnie biegać co trzy, byleby mi do końca roku to metalowe gówno z buzi wyjęła. Na co pompatyczna wiedźma z uśmiechem pełnym prostych ząbków odpowiedziała, że absolutnie na wizyty co trzy tygodnie zgodzić się nie może, bo to jeszcze z lewej musi podciągnąć, oooo i z prawej też , i kości  przesunąć i takie tam inne swoje wizje idealnej buzinki zaczęła wytaczać.
No i wtedy nastał czas wykudlenia... nie wytrzymała moja psychika.
Po pół godzinnej męczarni ściągania starych gumek, przesuwania, dziubania, pukania, nakładania nowych, jakiś jeszcze silniejszych, dodania masakrycznej siły, która do teraz nie pozwala mi ust zamknąć, pompatyczna skasowała siedem dyszek i zaprosiła mnie z powrotem za cztery tygodnie.
Ledwo zamknęłam za sobą drzwi, miałam ochotę zabawić się w małą szaloną piromankę i patrzeć jak wszystko szlag trafia.
A teraz siedzę sobie nafaszerowana ibupromem  i kilku drinkami... i czekać będę do rana, na ten pieprzony pociąg, bo spać się na razie nie da.

2008-03-17

Bestia nadchodzi

Wczoraj był ten dzień, dzień kiedy zmieniłam się w bestię.
Położyłam się spać o 3 nad ranem (wszystkiemu oczywiście winni są mężczyźni, mój ślubny i jego dwaj przyjaciele) już o 4.30 wstawałam podać księżniczce mleko, potem jeszcze raz o 6.30, a o 7.30 po półgodzinnym marudzeniu mojej córci, musiałam wstać, bo inaczej "bestia mini" wyrwałaby szczebelki z łóżeczka.
Nogi miałam tak ciężkie, jakby mi betonowe płyty do stóp przyczepili, usta zrobiły się w prostą krechę, brwi zeszły się na środku czoła, a z oczu wyskakiwały sztylety szukające ofiary.
Idąc na oślep w stronę łóżeczka córki, powtarzałam sobie w myślach "ona nie jest niczemu winna, ona chce się przytulić, ona nie kazała Ci wlewać w siebie pysznych drinków o 3 nad ranem i objadać się resztkami pizzy, bądź wściekła na tego, który udaje trupa". Zadziałało. Bestia mini została ocalona. Czekałam tylko, aż wstanie cel, w którego polecą szykujące się do wystrzału sztylety.
Zdążyłam ubrać siebie i małą, zejść na dół, wypić kawę, posprzątać resztki chipsów porozrzucane po ziemi, wywietrzyć zapach whisky, którego nie znoszę i doprowadzić dom do stanu używalności. Że też zawsze jestem taka głupia i ja to wszystko robię. Zawsze to ja sprzątam po gościach. Gotuje się we mnie, rzucam kurwami pod nosem, ale nie potrafię trwać w takim syfie dłużej niż kilka minut.
Mąż dotarł na dół powłócząc nogami koło 10, wcześnie dosyć, już mi się wydawało, że cholera jasna sztylety będę musiała schować na zaś. Ale godzinę później zaczęło się. Rozłożył się na ziemi i zaczął oglądać bajki, po czym po jakiejś minucie zasnął. I nic go nie ruszało. Widok był okropny. Spodnie zjeżdżały mu z tyłka, włosy stały na wszystkie strony, koszulkę miał całą od czekolady, bo nawet nie zauważył, że jego kochana księżniczka tuliła się do niego od czasu do czasu wycierając w niego prince polo, no masakra, żul spod latarni.
Ale milczałam trzaskając tylko garami coraz głośniej. Ktoś do cholery obiad musiał ugotować. Małej się w końcu dostało, bo koniecznie chciała grzebać w śmieciach. Syn koniecznie chciał, żeby mu pozszywać odpadającą złotą tasiemkę ze stroju policjanta, więc też się mu dostało. Bestia wtargnęła w moje ciało. Zaczęłam krzyczeć, nawet na psa, który dopominał się o wodę rzucając miską po kuchni (nawiasem mówiąc, chyba już nią rzucał dzień wcześniej).
Cel nadal leżał na ziemi i delikatnie sobie pochrapywał. Bestia postanowiła działać. Podeszła i kopnęła go lekko w tyłek. Nie ruszył się. Szturchnęła mocniej, niby przypadkiem sprzątając zabawki. Okropna z niej jędza. Ale podziwiam ją, że walczy o swoje. Ona ma takie samo prawo odpocząć. Dlaczego zawsze facet jest tym biednym umierającym stworzeniem, z wręcz niewiarygodnym bólem głowy, w ogóle dla kobiety niewyobrażalnym, z helikopterami, z bólem ręki, ucha, palcem u lewej stopy, z bólem nerek, wątroby... chyba nawet śledziony, a może jednak jelit. Niesamowicie Bóg ich pokarał za tak delikatne ciało, szczególnie po wypiciu.
Bestia chyba oprócz skromnego kopniaka w tyłek rzuciła też jakieś czary. Bo mój cel wstał i odbijając się jak piłeczka tenisowa, od tapczana, szafki, ściany, znowu szafki, kojca, trafiła do łazienki... no i co, wiadomo co rzyganko. To był koniec. Trup do wieczora. Wymioty dla faceta to już stan prawie agonalny. Co najwyżej może wtedy leżeć i odbierać od żonki szklanki zimnego soku. Takiego !!!
Bestia została we mnie do wieczora. Nie chciałam się jej pozbywać, dobrze mi z nią było. Miałam przynajmniej z kim pogadać w niedzielne popołudnie.

2008-03-16

Pierwsza miłość (krasnoludkom)

Jestem pełna podziwu dla pań pracujących w przedszkolu. Jak one to robią, że z ich ust nie znika uśmiech? Że rozumieją slangi trzylatków lepiej od nas, rodziców. Że pamiętają dziesiątki zadanych im w ciągu minuty pytań i odpowiadają na każde dlaczego? Że pomagają nam wychowywać dzieci i nic w zamian za to nie oczekują.
Z tym się trzeba urodzić, tego się nie da nauczyć.
Mój czteroletni syn kilka dni temu wychodząc z przedszkola poinformował mnie, że się zakochał. W Martynce o jasnych włoskach i anielskim uśmiechu. Powiedział, że spali razem i leżakując głaskali się po główkach. Uśmiechnęłam się. Może inne matki zareagowałyby zażenowaniem na takie wyznanie małego dziecka, ale ja jestem z niego dumna. Jestem dumna z tego, że zaszczepiłam w nim miłość.To cudowne uczucie dla matki, która widzi jak wielkie serce ma jej dziecko. Tak małe dziecko. Że zamiast kopania, szczypania, szarpania i plucia, po prostu kocha. To chyba w dzisiejszych czasach, w których nawet w dobranockach rządzi przemoc, złość i nienawiść naprawdę rzadkość. Dlatego pozwalam mu kochać. I sama też bardzo kocham.
Nie widziałam jeszcze jak się zachowuje w obecności tej dziewczynki, ale widzę z jaką lekkością wstaje rano z łóżka i pyta czy może się już ubierać. Kiedyś musiałam go prosić po dziesięć razy, żeby chociaż ruszył nogą i dał mi znak, że już nie śpi. Całuje wszystkie maskotki na do widzenia i przykrywa kocykiem. Oczywiście wszystko robi w charakterystycznych dla zakochanych podskokach. Sam dopomina się o śniadanie i sprząta za sobą ze stołu. Biegnie pierwszy do samochodu i sam zapina pasy. W drodze do przedszkola patrzy przez okno i odprowadza wzrokiem każde mijane drzewo, a jego oczka błyszczą jak najszlachetniejsze bursztyny. Gdy tylko puszczam muzykę na jego buźce pojawia się uśmiech, w policzkach dołeczki, a całe jego ciałko zaczyna się ruszać w rytm muzyki. To takie typowe zachowanie ludzi zakochanych.
Kiedy podjeżdżam pod przedszkole nie zdążam nawet wyłączyć silnika, a mój zakochany syn jest już w szatni i mocuje się z zamkiem od kurtki. Nie potrzebuje mojej pomocy, mimo iż zawsze tego ode mnie wymagał. Całuje mnie w policzek i biegnie na górę do swojej sali. Ciekawość nie pozwala mi odjechać. Jestem tak mile zaskoczona jego zachowaniem, że postanawiam wejść za nim i poznać jego pierwszą miłość. W sali panuje niesamowita jak na przedszkole cisza. Mój syn siedzi na ziemi i wraz z wszystkimi dziećmi oddziela kasztany od żołędzi. Jego oczy nadal błyszczą. Nie widzę bezpośrednio w jego towarzystwie żadnej dziewczynki.
Pytam więc Panią pewnym głosem, która z dziewczynek to Martynka.
Pani zdziwiona odpowiada, że w ich grupie nie ma dziewczynki o takim imieniu.
Wychodząc zastanawiam się w kim w takim razie zakochał się mój syn?
Ale czy to ważne w kim?

Najważniejsze, żeby ta miłość trwała wiecznie.
Bo czyż nie piękny jest widok zakochanego dziecka?

2008-03-13

Kurzofobia

Kurz, widzę kurz, wszędzie widzę kurz!!! Ratunku!!!
Cierpię na syndrom rosnącego w oczach kurzu. Nawet rozrzucone skarpetki nie przeszkadzają mi tak jak on. Ledwo rano zwlokę się z łóżka, a on już poluje na mnie, siedząc bezczynnie na szafce nocnej. Choćbym go w środku nocy stamtąd usunęła, to rano i tak będzie tam siedział. Czasem leży, rozwalony pod łóżkiem i choć wie, że zaglądam tam codziennie, to i tak się nie boi.
Mam wrażenie, że się na mnie uwziął. Walczę z nim odkąd pamiętam. Już jako trzylatka goniłam w soboty ze szmateczką poskładaną przez mamę w równy kwadracik i ścierałam kurz ze swoich zabawek. Zaznaczę, że nie byłam do tego zmuszana, po prostu chyba już wtedy miałam taką potrzebę walki z nim.
Czy to choroba? Nie wiem, pewnie tak. Ale co powie na to mój lekarz rodzinny jak przyjdę i powiem, że boli mnie... boli mnie fakt, iż w moim domu jest kurz.

2008-03-12

Wszędzie wątpliwości

Jest prawie pierwsza, a ja ciągle siedzę przed monitorem. Nogi mam zdrętwiałe, bo od jakiś dwóch godzin nimi nie ruszam. Na moich różowiutkich kapciach rozwalił się pies i popierduje sobie od czasu do czasu, gapiąc się tępo w powietrze,  jakby szukając winnego.
Właśnie skończyłam przeglądać raporty z pracy i robić notatki, bo przede mną ciężki okres związany z przypilnowaniem wyników, które jak dobrze wszystko zapnę na ostatni guzik być może zakończą się moim awansem. Wydawałoby się, że powinnam skakać pod sufit z radości. Nic bardziej mylnego. Od pewnego czasu bowiem czuję się w pracy jak w firmie symulacyjnej za czasów liceum. Albo jak w teatrze. Przychodzę na przedstawienie, oglądam dobrych i mnie dobrych aktorów, klaszczę, wychodzę w uśmiechem (bo przecież nie wypada inaczej), a potem zastanawiam się po jasną cholerę traciłam swój cenny czas. Mam nadzieję, że to się zmieni, że wymienią niektórych aktorów, bo jak nie to ja skończę do tego teatru zaglądać.
Czy jest mi smutno? Jasne, że tak. Wyobrażałam sobie, że do ostatniej zmarszczki będę wierna tej firmie, bo to jest jak z czekoladą, kocham ją i koniec, ale są pewne zasady, które już naginam. Nie zamierzam ich jednak złamać. Czas pokaże.
Właśnie przebudziła się moja czternastomiesięczna księżniczka. Przykro mi piesku, zmykaj popierdzieć gdzie indziej, twój czas leżakowania na ciepłych papućkach dobiegł końca. Ja biegnę zrobić butlę mleka i na kilka godzin się przespać. Dobrej nocki kochane blogerki.

2008-03-11

Przysięga blogerska

Stało się. Klamka zapadła. Składam więc oficjalną przysięgę i  jako pełnoprawna blogerka zobowiązuję się: 
- traktować klawiaturę jak czwarte dziecko (zaraz po dwójce tych prawdziwych i mężu);
- pracować sumiennie w pocie czoła (dopuszczam też inne poświęcenia oprócz potu)
- uczyć się na bieżąco i udoskonalać moje blogowisko;
- być aniołem i dzielić się radościami;
- być chroniczną malkontentką i marudzić;
- być po prostu sobą, matką, żoną, skarbonką, marzycielką, czytaczką, pisaczką, kucharką, praczką, prasowaczką, menedżerką, sprzątaczką, lekarką, ogrodniczką, zabawowiczką... i innymi odsłonami kobiecej wszechstronności.