2008-03-20

Rozważania dotyczące sklonowania

Nadchodzą Święta, a ja mam wszędzie bałagan. I nie mówię tu o zabawkach, o które potykam się na każdym kroku i bez względu na to, czy to zwykły poniedziałek czy wielkanocny poniedziałek, to i tak będą porozwalane po całej podłodze. Ale o tym, że mam pełny kosz prania, ze trzy prasowania, pościel niezmienioną, okna nieumyte, szafę w trakcie skręcania i kurz, kurz i jeszcze raz kurz.
Myślałam, że dzisiaj okna umyję, przynajmniej te w najbardziej widocznym miejscu, ale zaczął padać śnieg. A że mój szanowny małżonek podczas budowy wpadł na znakomity sposób oszczędzania i zamontował w jadalni trzy stałe okna oraz w salonie dwa wielkie takie aż do ziemi, to teraz żeby je umyć, muszę maszerować z miską wody, taboretem, płynem do szyb i ręcznikami papierowymi na zewnątrz. I lawirować niczym cyrkowiec na trzydziestoletnim taborecie, na terenie niezbyt stabilnym, błotem płynącym, tuż nad skarpą, która niegdyś ma stać się skalniakiem. Zrezygnowałam. Tym bardziej, że ten sam inteligenciak z rana oznajmił, że zmienia swoje życie (uprawia jogging od trzech dni, a raczej bieg za kolegą uprawiającym jogging) i chce dziś wyjątkowo dietetyczny obiad, a na to też potrzebowałam czasu.
Szatkowałam więc godzinę wielką główkę czerwonej kapusty z córką uczepioną nogi i próbującą się od czasu do czasu na mnie wdrapać. Nie interesowały jej garnki, chochle, tłuczki, płyty cd, wafle, chciała akurat patrzeć przez okno, kiedy ja miałam bordowe ręce od kapusty , której zorientowałam się nawet nie skosztuję, bo ja raczej dziś tylko na płynach.
To się nazywa poświęcenie. Skazałam swoje kubeczki smakowe na tortury, a córkę na chwilowy brak zainteresowania jej osobą, co się jej bardzo nie podobało i postanowiła mi to na koniec głośno wykrzyczeć.
No i tym sposobem z powodu gotowania obiadu nie dla nas, humory się nam popsuły.
Po południu wrócił z przedszkola synuś, który synusiem był rano, a teraz zamienił się w marudę. Maruda plus złośnica równa się budzenie u mnie bestii. Starałam się skupić na analizie raportów z pracy, a tu ciągle coś.
Mamo chcę pić (biegnę do kuchni).
Mamo ona wspina się na kanapę ( płacz, biegnę do pokoju).
Mamo idę sikać. Mamoooo nie ma papieru !!!! (biegnę do łazienki).
Mamo a ona mi zabiera naklejki (wrzask, biegnę do pokoju).
Mamo chcę babkę (po raz kolejny biegnę do kuchni).
Mamoooo!!! a ona rozgniata babkę na ziemi (biegnę po odkurzacz przygotowany na takie sytuacje).
Mamo chcę pić (znowu biegnę do kuchni, wolę biec niż mieć rozbity dzbanek i znowu włączać odkurzacz). 
Mamoooo!!! ona też chce pić i wyrywa mi picie.
Mamo a ona się chyba znowu zesrała.
Mamooo!!! czy ty mnie słyszysz.
Mamooo!!! głucholu jeden !!!!
Koniec analizy raportów. Gówno aż po pachy. A takie pyszne było gerberowskie danie "łosoś z warzywami". Przewijanie. Kąpiel. Ubieranie.
I znowu... mamoooo zjadłbym coś !!!! Mamo, mamo, mamo...
I tak ich kocham.