2010-11-30

Z dialogów rodzinnych odc.15 - rozmowy (nie) kontrolowane


Każdego dnia wstaję z łóżka za późno. Jakieś pół godziny. Tyle trwa  opcja drzemki wyłączanej sześciokrotnie. Potem już muszę wstać, bo jak nie wstanę to przy zasłoniętych roletach zejdzie nam do samego południa. Szósta trzydzieści zaczynam ciche nawoływania, pół godziny później podkręcam głośniki i pędzę po dwa schody z dwoma kubkami kakao. No i zaczyna się... Wstawaj, no już, no wstawaj za pół godziny musimy wyjść - mamo a nie moglibyśmy za godzinę, nikt się nie dowie, tylko dzienniczek z uwagami... Pokój dalej. Wyspałaś się? Nie. Czemu? Bo psy zajęły moje miejsce. Trzeba było się przesunąć. Gdzie. Do pokoju obok... Gdzie są bułki, przecież było wczoraj dziesięć – nie wiem, zjadły się nawzajem... Mamo gdzie mam tę cholerną czapkę - na głowie masz czapkę synku... Mamo a kulki - jakie kulki - no te moje wodne kulki - te dziesiątki kulek co moczysz w wodzie, żeby urosły? Po co ci one do szkoły? Nie wiem, wszyscy noszą, tak łyso bez kulek ( to Charlie)... Mamo masz metkę, myszkę miki (do przedszkola), Sapcia (psa pluszowego, który czeka w aucie), drugą myszkę (dla mnie do pracy, opiekuję się przymusowo), dres, rękawiczki - nie wiem chyba mam - no wiedziałam, że jesteś pamiętliwa (to Lola)... Czemu ci tak włosy stoją - bo tak - aha i tak ładnie dziś wyglądasz (to mąż)... Kto zamknął drzwi - Ja - jesteś pewna mamo? - nie, już nie jestem pewna... i prostownicy też nie jestem pewna... Mamo mam nos zapchany, mamo kaszlę, na pewno psy nie zostały na polu, bo cały dzień będę drażliwy? (to Charlie). Mamo a nie spóźnisz się po mnie - mamo strój na wf zapomniałem - mamo nie chcę do przedszkola - mamo kończę lekcje o 11:15. Nie kop foteli Lolka, zagrajmy lepiej w szukanie zwierząt. Oooo mam. Co? Ślady zająca, więc tu był i się liczy (to Lola).
.
A po powrocie bywa tak: Mamo nie mam sił iść na balet, (godzinę później) mamo czemu mnie nie zawiozłaś na balet... Mamo pies się zsikał - jak to przecież jest na polu - no to się zsikał nim wyszedł... Gdzie jest szynka? Jaka szynka? No te 20 dkg pysznej z kotła, którą sobie kupiłem? Nie wiem, ale jakiś woreczek leży przy schodach, więc chyba pies zjadł. Który to? Czy ja wiem, uciekły obydwa. Ja tego nie zniosę dłużej ( to mąż)... Mamo trzeba opakowanie po serkach do smarowania na jutro do szkoły - no i co teraz - nie wiem powiem że mieszkamy na wsi i nie było... Mamo jesteś niemożliwa ciągle coś chcesz ode mnie - to dopiero początek, w życiu ciągle ktoś coś będzie od ciebie chciał - to ja wyjeżdżam (to Charlie)... Charlie nie lubię Cię, chwilę później - Charlie mój kochany braciszku. Lola jesteś paskudna - Mamo ona jest jak kinder niespodzianka, nigdy nie wiadomo co z niej wyskoczy.
Dziś jest wtorek. Miałam wolne. Wszystko to co powyżej przegapiłam, ale za to zdążyłam za tym zatęsknić, zebrać siły na kolejne trzy dni tygodnia, doczytać "Na Grobli" pana Rylskiego i zjeść ciepły obiad o czternastej. Różnorodność codzienności ma w sobie coś pociągającego.


2010-11-27

Postanowienie świąteczne


Za nami piękna jesień, szczerze mówiąc nie pamiętam równie ciepłej i długiej jak tegoroczna. Nawet kasztany tego roku przegapiłam, bo ciągle wydawało mi się, że to jeszcze nie ich pora. Termometr zaskakiwał, słońce łagodziło upływ czasu i ani się człowiek spostrzegł, jakby przespał jeden dzień, a nie cały miesiąc i oto grudzień już się czai pod białym puchem stawiając mi przed oknem śnieżnego kosmitę. Kilka kilometrów dalej sklepy atakują świątecznymi witrynami, światełka bombardują różnokolorową poświatą, a handlarze zacierają rączki przywdziewając uśmiech "tu was mamy, nadeszła nasza passa". Strach im w oczy spojrzeć, by nie ulec przekonaniom, że taniej i lepiej to my w całej galaktyce nie dostaniemy.
Lubię atmosferę Świąt, zapach zupy rybnej, pieczonych ciasteczek, imbirowy balsam na ciele, dom pełen świątecznych ozdób, iskierki w oczach dzieci, ale nie lubię tego biegu jaki Gwiazdce towarzyszy, liczenia, przeliczania, zarówno czasu jak i finansów. Jako dziecko doczekać się tych dni nie mogłam, bo byłam nieświadoma tego co na głowie Mamy; przyklejałam nos do szyby, liczyłam płatki śniegu, wydzielałam sobie czekoladkę dziennie z kalendarza adwentowego, śniłam o Papku Mrozie, robiłam dla niego laurki i ozdoby na choinkę... a obecnie wpadam w panikę, kiedy tak jak dziś dociera do mnie, że do Wigilii zostało 27 dni! Czy to aby jakiś żart? Przecież niedawno był wrzesień :). 
Dlatego postanowiłam, że rozsądnie przeanalizuję to wszystko już dziś. Doszło mi sporo obowiązków od zeszłego roku i rzucanie się na dwanaście rodzajów ciasteczek, czy też musowe porządkowanie wszystkich szuflad i mycie całego szkła, co z domu rodzinnego wynieść powinnam, byłoby już prowokowaniem złych nastrojów. Przecież to nic nie zmieni, ewentualnie uspokoi moje sumienie, że wypełniłam jakiś niepotrzebny obrządek polerowania, co jednak wolę zamienić na wewnętrzny spokój. Pamiętajcie, przemęczenie to najgorsze co może przydarzyć się kobiecie na Święta!!! Bo wtedy osobisty kawałek karpia ma zdecydowanie najwięcej ości, wstążki na prezentach urastają do rangi złośliwych rodzinnych posunięć, a schowek pod schodami wydaje się najlepszym miejscem na wypatrzenie pierwszej gwiazdki.
Zatem postanawiam, głośno, wyraźnie i zdecydowanie, nie będę odstawiać świątecznych cyrków, nie będę zastanawiać się godzinę nad wyborem kartek, obrusów, mandarynek i blokować kolejki po śledzie. Tydzień przed Świętami nie pokuszę się o wyjazd do żadnego centrum handlowego, bo prezenty będę mieć już zapakowane pod kocami na poddaszu. Upiekę tylko cztery rodzaje ciasteczek z dziećmi, resztę słodyczy zakupię. Zaplanuję wszystko odpowiednio wcześnie, dwudziestego wyłączę firmowy telefon, zniosę bujany fotel z poddasza, założę wełniane podkolanówki, zaparzę imbryczek Herbaty Świętego Mikołaja ( herbata czarna z dodatkiem jabłka, cukrowych mikołajków i aromatu) i będę czekać. Pierwszy raz spróbuję czekać... Co Wy na to? Kto zwolni tempo razem ze mną i zamiast przegapić pierwszą gwiazdkę spróbuje na nią zaczekać? 


2010-11-20

Zapadła noc...


Miałam coś napisać, ale siedzę wiotka, przysypiająca, przemęczona... Ramiona opadły, stopy wskoczyły na fotel, by ułożyć się wygodnie pod pośladkami. Myśli nakryłam kapturem od szlafroka w pingwiny, może nie znajdą ujścia. Zabłądzą i nie przeżyją do rana.
Ciężki dzień za mną, nic mi dziś nie wyszło. Czasem się zdarza, tylko czemu tak często ostatnio. Nie jestem w stanie przeprowadzić prawidłowej analizy własnych poczynań. Prawie się poddałam w kilku tematach. Bo ileż można...
W żołądku dwadzieścia deko migdałów, na ustach resztki cynamonu.
Słodkich snów.

2010-11-16

"Złoty pelikan" Stefan Chwin


Mam ostatnio słabość do mężczyzn, tych piszących oczywiście, i przebieram w coraz to znakomitszych nazwiskach omijając po drodze kobiece, co poniekąd mnie zastanawia, bo nigdy nie klasyfikowałam literatury na lepszą, czy gorszą, ze względu na płeć autora. Jednak  tej jesieni przewaga mężczyzn jest widoczna i to wzbudza mój niepokój, bo tracę zaufanie do kobiet piszących... niewiele jest takich, których powieści zostają we mnie na dłużej. Tymczasem mężczyźni brylują, mam za sobą dwa spotkania ze Stefanem Chwinem, a przed sobą stosik stworzony z takich nazwisk jak Rylski, Stasiuk, Tyrmand, Llosa, Roth, Marquez, Oz, Bukowski... ach, co za uczta!
Fascynuje mnie ich postrzeganie świata, konkretne, często dla mnie enigmatyczne, frapujące, w przeciwieństwie do zwykle przewidywalnych w powieściach kobiet. Czytając prozę spod pióra autora płci męskiej, zawsze coś mnie zaskoczy, podczas gdy ta piękniejsza płeć jedynie wzbudza chwilową fascynację, po czym stwierdzam, że gdzieś już to czytałam. U mężczyzny zapewne. Albo to kopia moich własnych myśli, lekko tylko przerysowanych, co mnie po tylu już przeczytanych książkach po prostu nudzi. Szukam czegoś innego, pragnę wdepnąć w mniej przewidywalny świat, przejść na drugą stronę lustra, gdzie wcale nie jest tak bajkowo, ale za to bardziej podniecająco, bo czymże innym może być nieznane.
Wracam więc do Stefana Chwina, bo jestem właśnie w trakcie spaceru z nim pod ramię i mam ochotę ten spacer przedłużyć sobie jeszcze w najbliższych czasie o jego Dzienniki.
Zaczęłam od „Złotego pelikana”, choć większość czytelników zaczyna od podobno jego najlepszej książki „Hanemann”. Jeśli zatem „Hanemann” jest lepszą książką, to ja już jestem pełna uznania i podziwu dla pióra tego autora, bo „Złoty pelikan” dał mi całkiem satysfakcjonujący przedsmak jego mistrzostwa.
Powieść zaczyna się tak jak lubię, spokojnie i obrazowo autor przedstawia głównego bohatera oraz otaczający go świat z uwzględnieniem najdrobniejszych szczegółów. Nigdzie się nie śpieszy, z wielką starannością spogląda wstecz i delikatnymi pociągnięciami stalówki szkicuje postać Jakuba, od narodzin, aż po moment w którym jest już żonaty i wykłada na wydziale prawa, gdzie wpisuje w indeksy oceny swym złotym piórem marki Pelikan, trzymanym w czarnym etui. Wydaje się, że Jakub ma wszystko co do szczęścia człowiekowi potrzebne, dobrą pracę, markowe ubrania, żonę, mieszkanie, uczciwość i wrażliwość... Dobra te jednak tracą na znaczeniu, kiedy dochodzi do pewnego niezręcznego incydentu na uniwersyteckim korytarzu. Podczas egzaminów wstępnych zostaje on oskarżony o błędną punktację przez dziewczynę w niebieskiej sukience z indyjskiej bawełny... Mijają wakacje, zdaje się, że Jakub zdążył zapomnień o drobnej dziewczynie w jasnopopielatych włosach, jednak początkiem nowego roku, siedząc w kawiarni gmachu prawa, słyszy od studentów siedzących przy sąsiednim stoliku, że jakaś dziewczyna odebrała sobie życie po feralnym egzaminie. Jesteśmy raptem na trzydziestej siódmej stronie książki i to od tego momentu życie Jakuba staje się koszmarem, a czytelnik odkrywa stopniowo kulisy wielkiego upadku człowieka, który nie znajdując pomocy u psychoanalityka, ani też w religii, nie radzi sobie z własnymi problemami.
„Złoty pelikan” to precyzyjna analiza kondycji współczesnego człowieka, który z łatwością poddaje się upadkowi, jakby chciał w ten sposób odkupić swe winy. Brnie w coraz bardziej uwłaczające ludzkiej godności sytuacje, nie buntuje się, nie szuka wyjścia z pułapki w jaką zapędziły go własne poczynania. Nie żałuje. Przyjmuje to, co szykuje dla niego każdy kolejny dzień.
Styl Chwina jest niezwykle obrazowy, dokładny, pamięta się pojedyncze przedmioty, miejsca, zaułki... odczuwa się na skórze zadany bohaterowi ból, zarówno ten fizyczny, jak i emocjonalny. Jedno tylko mnie drażniło w tej książce, to ciągłe, męczące, charakterystyczne dla tego pisarza akcentowanie mark różnych przedmiotów... jest H&M, Chanel, Kenzo, Armani, Nina Ricci, Rossman, McDonalds, Auchan, Jacobs... powtórzenia typu - przyklejone dwa razy tym samym klejem, zęby umyte dwa razy pastą Colgate... zupełnie do całego piękna stylu Chwina nie pasuje mi taka wyliczanka, która zapewne była zamierzona, ale według mnie niepotrzebna. Na szczęście w kolejnej książce, którą właśnie teraz czytam, czyli w „Esther” jest tych konkretnych marek znacznie mniej i mam nadzieję, że „Hanemann” nie ma ich już wcale. 
A co dalej? Pewnie bliższe poznanie samego Stefana Chwina, czyli „Kartki z dziennika” i „Dziennik dla dorosłych”. Czytał ktoś?
A może jakąś mądrą kobietkę ktoś mi podsunie? Książkę, która powali mnie na kolana i przerwę trwającą od jakiegoś czasu dobrą passę starszych panów? :)

 

2010-11-14

Wieczór po raz kolejny z filmem "Once"




Uwielbiam ten film, ścieżkę dźwiękową do niego i to miękkie czeskie "Miluju tebe".

Popołudnie z poezją

                                                              
                                                                            Wyjście

Ach wyjść z tych ramek gorsetów
i przyzwyczajeń
tych dwulicowych drzwi
z klamką po każdej stronie
Wyjść i nie wrócić
wyjść z siebie
przed siebie
dla samej siebie
By potem sobie
przyjść do siebie
do ciebie
do niego
Otworzyć te drzwi
obrotowe
o stu twarzach
i bez klamek
Wywiesić monotonną flagę
odegrać marnotrawną rolę
rekwizyty
tak bardzo pachnące
sobą


Renata Putzlacher
(z tomiku "Próba identyfikacji")



Będzie ślub


Moja przyjaciółka wychodzi za mąż! Świat się śmieje,  miłość kwitnie. Co prawda dopiero w przyszłym roku w czerwcu, ale dziś jako zapoznająca się z rolą świadkowa, byłam tą pierwszą, która dostąpiła zaszczytu zobaczenia przyszłej Panny Młodej w jednej, drugiej, czwartej, szóstej, ósmej sukni ślubnej... w klasycznej-eleganckiej, luźnej-piżamowej, z ramiączkami, bez, na zamek, na sznureczki, z halką, bez halki, z welonem, kapelusikiem, z uśmiechem, bez... i tak patrząc na nią próbowałam sobie przypomnieć, czy ja też tak drżałam z wypiekami na twarzy przed wielkim lustrem zalanym bielą? Pewnie tak. Człowiek ma krótką pamięć. A emocje mam wrażenie jeszcze bardziej ją osłabiają, jakby nie była w stanie udźwignąć tego co dzieje się wbrew nam samym... Kiedy wróciłam do domu wzięłam do rąk album ślubny i doszłam do wniosku, że ja to się nic nie zmieniłam. Tylko włosy mam mniej żółte i ktoś mi niepostrzeżenie dziesięć lat dodał...
Jeszcze tyle przede mną. A ile przed nią? Chyba jednak wolę być tą starszą :)


2010-11-11

Z pokładu codzienności


Od czasu kiedy wróciłam do pracy każdy wolny dzień traktuję jak powrót do błogiego wakacyjnego lenistwa i zwlekam z wyjściem z łóżka, ze śniadaniem, z wytuszowaniem rzęs. Chętnie natomiast zarzucam szlafrok, otwieram na przypadkowej stronie grubaśny tom Agnieszki Osieckiej, podglądam jesień za oknem, słucham Jingle Bells w wykonaniu Charliego, czy oglądam przedstawienie Loli i jej nowych przyjaciół wyciętych z papieru i przyklejonych do patyczków na szaszłyki. Pamiętam, że były w moim życiu takie dni, kiedy miałam wrażenie, że ściany się kurczą, że się duszę w domu, że potrzebuję ludzi, by nie zwariować. Teraz, raptem po dwóch miesiącach intensywnej pracy, wracania do tego co straciłam, odbudowywania powalonych murów, czuję że natężenie spotkań z ludźmi zmęczyło mnie bardziej niż sądziłam. Marzę często o czapce niewidce. Oprócz osób faktycznie zainteresowanych ofertą, inteligentnych, konkretnych i pełnych wyczucia, odwiedzają mnie też uliczni pijacy, kominiarze, strażacy oraz inne jednostki opancerzone w kalendarze na nowy rok,  a także sprzedawcy jajek, religii, dzierganych serwetek i biedni z prośbami wyrytymi na tekturkach... Dlatego kiedy po szesnastej przekręcam klucz w drzwiach od biura, wsiadam do samochodu i w drodze do domu wsłuchuję się w Petera Gabriela, to ktoś by pomyślał mijając mnie, że miałam bardzo udany dzień. Uśmiecham się. Taaaak, i to jak. Uśmiech wystaje mi poza szybę i powiewa radośnie niczym szalik w tęczowych barwach. Jadę do domu, hurrra jadę na wieś, nawet dziury mi nie straszne, za to ludzie coraz bardziej odlegli. Pod płotem przykucnięty zając, nad głową czarne wrony, w progu obskakują mnie stęsknione psiaki. Odpalam ekspres do kawy i oddycham swobodnie bezpiecznym powietrzem. Cytując Żebrowskiego "niektórzy mówią, że się starzeję, a ja myślę, że wreszcie dojrzewam"...

Idę przygotować sobie fondue... zapalę świeczkę, pokruszę czekoladę, otworzę puszkę z owocami i zacznę "Esther" Stefana Chwina.
I kto by pomyślał, że to jeszcze nie koniec tygodnia.


2010-11-07

To był męczący, ale niezapomniany dzień - sobota na Targach Książki

Władysław Bartoszewski
Wróciłam. Mimo iż miałam już czas na sen, wyprostowanie nóg, wygodne ułożenie dające ulgę kręgosłupowi, to nadal odczuwam zmęczenie. Jednak nie przeszkadza mi ono na tyle, bym musiała paść na kanapę. Zdecydowanie bardziej wolę wracać myślami do tego co wczoraj działo się w Krakowie. Nie sposób zresztą przejść do zwyczajnych domowych rytuałów, kiedy ma się w pamięci te niezliczone ilości książek, nowości, stosika przeróżnie prezentujących się Wydawnictw i twarze pojedynczych osób u których widziałam łzy wzruszenia, kiedy Autor stalówką swego pióra, bądź ulubionym długopisem,  kreślił osobistą dedykację.

Wczoraj przed dziesiątą rano, po prawie trzech godzinach jazdy dotarłyśmy pod same Targi i już miałam ochotę poskakać przed samochodem z radości, kiedy to okazało się, że miejsc parkingowych brak i musimy wrócić kilometr na inny parking skąd rzekomo ktoś busem miał nas dowieźć z powrotem. Pomysł ten średnio mi się spodobał, wjechałam więc w pierwszą uliczkę, potem w lewo w jeszcze bardziej ustronną, zawołałam halooo, jest tu ktoś do otwartych na oścież drzwi i grzecznie zapytałam czy pani za dziesięć złotych użyczy swego ogródka na parking, bo ja pilnie muszę na Targi Książki biec. Oczywiście, że pani się zgodziła, co jednak przez następne sześć godzin nie dawało mi spokoju i miałam wizje uprowadzenia mojego samochodu przez mafię krakowską. Jednak na szczęście kobiety nie były powiązane z żadnym gangiem i o siedemnastej nie czując rąk, ani nóg wkulałyśmy się do samochodu, na tylnych siedzeniach rozgościły się pakunki z zakupionymi książkami i bez słów, ostatkiem sił ruszyłam 150km w deszczu i silnym wietrze do domu. Myślałam, że już nie dojadę... ale udało się i do późnej nocy przeglądałam zdobycze, odszyfrowywałam dedykacje, autografy, wspominałam kilkuminutowe rozmowy z pisarzami... z panem Eustachym Rylskim, Tadeuszem Słobodziankiem, Andrzejem Stasiukiem, Wojciechem Cejrowskim, Rafałem Podrazą, panią Romą Ligocką, Martą Fox, Wandą Chotomską, Martyną Wojciechowską, Marleną de Blasi i z poetą Grzegorzem Kozerą (brakowało mi tylko pani Julii Hartwig, która niestety nie dojechała).
Było ciasno, duszno, ludzie deptali sobie po piętach, trącali wzajemnie papierowymi torbami, w automatach brakowało kawy, a nawet wody, co chwilami niejednego przyprawiało o słabość... tworzyły się gigantyczne kolejki po autografy i co zasłyszałam w kolejce do Tadeusza Słobodzianka nie każdy robił to z wewnętrznej jak ja potrzeby. Byli i tacy, którzy głośno mówili "książkę laureata Nike z autografem sprzedam na allegro drożej niż łysą". Bez komentarza. Gdyby takich wyeliminować to byłaby tam naprawdę przesympatyczna atmosfera i lepiej by się oddychało. Jednak mimo tych utrudnień i tłumów za którymi nie przepadam, potrafiłam przymknąć oczy na wiele i czerpać radość z tego, że jestem wśród tysięcy książek i spotykam ludzi, którzy je równie mocno kochają. 
Wczoraj byłam wyczerpana, jednak dziś już wiem, że za rok znowu będę gościem na krakowskich Targach Książki. Oto moje zdobycze, wiedziałam, że miałam nie brać kasy na zapas, na wszelki wypadek, na obiad. Wydałam wszystko na książki (wszystkie dziesięć leżących w stosiku mam z autografami, a trzy nawet z bardzo osobistymi dedykacjami, dziękuję).

Na tegorocznych Targach było 450 wystawców i prawie 400 autorów. Trwały cztery dni, od czwartku do niedzieli, co świadczy o wielkości tego przedsięwzięcia. Jasne też jest, że w jeden dzień nie byłam w stanie odwiedzić wszystkich stoisk, ani też ustawić się do każdego Autora, bo spotkania się nakładały na siebie. Nie udało mi się też wziąć udziału w bardzo oryginalnym projekcie pisania książki razem z noblistką Hertą Muller, która napisała pierwszy akapit do książki, a zarówno czytelnicy jak i zaproszeni autorzy mogli dopisywać po jednym zdaniu. Książka ta trafi na licytację Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. 

Tymczasem miałam szczęście zobaczyć, usiąść przy jednym stoliku, zdobyć autograf, a czasem nawet kilka minut porozmawiać z takimi Autorami jak:

Roma Ligocka

Marta Fox
Wanda Chotomska
Martyna Wojciechowska
Marlena de Blasi


Eustachy Rylski
Władysław Bartoszewski

Marek Krajewski
Tadeusz Słobodzianek
Wojciech Cejrowski
Andrzej Stasiuk

(wszystkie zdjęcia są mojego autorstwa i wykonane zostały za zgodą Autorów)




2010-11-05

Targi Książki w Krakowie


Nie było mnie tu długo, z różnych względów... spotkanie z poetą Eugeniuszem Tkaczyszynem-Dyckim stało się tak osobistym przeżyciem, że opisane zostało w moim prywatnym notatniku. Wybaczcie, że się nie dzielę wrażeniami. Musicie uwierzyć, bądź nie, że Poeta ten zostaje w sercu na zawsze. Ale nie tylko to wydarzenie było powodem mojego milczenia, jeszcze kilka dodatkowych emocjonalnych przeżyć mi życie zafundowało i najłatwiej było rzucić się w wir pracy... tak też zrobiłam, co zaowocowało utratą dwóch kilogramów. Już nie mam czasu na ciepłą kawę i rurkę z serem, gorący kubek zazwyczaj stygnie, godziny ktoś z grafiku wymazuje, a obowiązków dokłada i kończy się tym, że pracę z biura biorę do domu, gdzie też piętrzą się zaległości jeszcze mniej przyjemne. Jednak pocieszające jest to, że u mnie w firmie tylko listopad i grudzień jest aż tak napięty.

Nie zapominam jednak o przyjemnościach... torebkę ciągle mam pełną czekoladek pistacjowych , które podjadam  na światłach pędząc w przerwie po dzieci do szkoły, czy przedszkola; zawsze mam też ze sobą książkę z nadzieją wsuniętą zamiast zakładki ciągle pomiędzy te same strony; pamiętam też o takiej atrakcji jak "Pani Bovary" w piątkowej Gazecie Wyborczej, czy nowy numer magazynu "Bluszcz". Do tego wszystkiego mam kilka bliskich mi osób, które o mnie pamiętają i urodzinowo mnie rozpieszczają, co nie daje efektu twardej skorupy, wręcz przeciwnie, ciągle się wzruszam, naruszam i czasem kruszę. 

A skoro już mowa o przyjemnościach i pieszczotach, to czyż mogłam ich uniknąć kiedy są na wyciągnięcie 150 km ręki? Ależ skąd, już nie tym razem... za sześć godzin pakuję się do samochodu, zaprzyjaźniam z nawigacją, nastawiam odpowiednie cd, zapinam pasami galaretkę w czekoladzie, siostrę, dziesięć pozycji na akcję "Książka za książkę" i ruszam na  Targi do Krakowa :). Juupppiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiii!!!