2010-11-11

Z pokładu codzienności


Od czasu kiedy wróciłam do pracy każdy wolny dzień traktuję jak powrót do błogiego wakacyjnego lenistwa i zwlekam z wyjściem z łóżka, ze śniadaniem, z wytuszowaniem rzęs. Chętnie natomiast zarzucam szlafrok, otwieram na przypadkowej stronie grubaśny tom Agnieszki Osieckiej, podglądam jesień za oknem, słucham Jingle Bells w wykonaniu Charliego, czy oglądam przedstawienie Loli i jej nowych przyjaciół wyciętych z papieru i przyklejonych do patyczków na szaszłyki. Pamiętam, że były w moim życiu takie dni, kiedy miałam wrażenie, że ściany się kurczą, że się duszę w domu, że potrzebuję ludzi, by nie zwariować. Teraz, raptem po dwóch miesiącach intensywnej pracy, wracania do tego co straciłam, odbudowywania powalonych murów, czuję że natężenie spotkań z ludźmi zmęczyło mnie bardziej niż sądziłam. Marzę często o czapce niewidce. Oprócz osób faktycznie zainteresowanych ofertą, inteligentnych, konkretnych i pełnych wyczucia, odwiedzają mnie też uliczni pijacy, kominiarze, strażacy oraz inne jednostki opancerzone w kalendarze na nowy rok,  a także sprzedawcy jajek, religii, dzierganych serwetek i biedni z prośbami wyrytymi na tekturkach... Dlatego kiedy po szesnastej przekręcam klucz w drzwiach od biura, wsiadam do samochodu i w drodze do domu wsłuchuję się w Petera Gabriela, to ktoś by pomyślał mijając mnie, że miałam bardzo udany dzień. Uśmiecham się. Taaaak, i to jak. Uśmiech wystaje mi poza szybę i powiewa radośnie niczym szalik w tęczowych barwach. Jadę do domu, hurrra jadę na wieś, nawet dziury mi nie straszne, za to ludzie coraz bardziej odlegli. Pod płotem przykucnięty zając, nad głową czarne wrony, w progu obskakują mnie stęsknione psiaki. Odpalam ekspres do kawy i oddycham swobodnie bezpiecznym powietrzem. Cytując Żebrowskiego "niektórzy mówią, że się starzeję, a ja myślę, że wreszcie dojrzewam"...

Idę przygotować sobie fondue... zapalę świeczkę, pokruszę czekoladę, otworzę puszkę z owocami i zacznę "Esther" Stefana Chwina.
I kto by pomyślał, że to jeszcze nie koniec tygodnia.