2008-11-21

"33 sceny z życia"

Wczoraj wybrałam się na "33 sceny z życia".
Poszłam na seans o 21.45, było osiem osób i nikt nawet nie szeptał. Wszyscy połykaliśmy zakupione wcześniej nachosy, żeby nie przedziurawić wiszącego w powietrzu skupienia.
... a wisiało całe dziewięćdziesiąt minut...

O 23.30 na czarnym ekranie pojawiły się napisy... przez kolejne pięć minut zupełnie obcy ludzie siedzieli wbici w fotele i nie wiedzieli czy już mogą wstać.
A może zasnęli?
Nie wiem...nie ważne.
Wcześniej przyjaciółka napisała mi błagam, idź na inny film, połowa moich znajomych wyszła po dwudziestu minutach.

A ja poszłam. I nie wyszłam.

Czy mi się podobało? Do teraz nie wiem, trawię jeszcze emocje i nie sposób określić tego filmu, czy się podobał, czy nie. Raczej czy zostanie w pamięci, czy nie.. u mnie zostanie.
Małgorzata Szumowska w sposób niezwykle bezwstydny przedstawiła obraz niezgody ze śmiercią najbliższych. W sposób zupełnie inny od ogólnie przyjętych zachowań.
Nie ma praktycznie wcale łez, nie ma rozczulających refleksji, nie ma powrotu do wspomnień. Jest teraźniejszość, rozdzierający ból, dramatyczny bunt podsycany ostrymi słowami na przemian z ironicznym żartem.
To mi przeszkadzało... wewnątrz mnie łzy zderzały się ze sporadycznym uśmiechem i ani to ani to nie wyszło ze mnie na zewnątrz. Do tego te kilkuminutowe przerwy z pustym czarnym ekranem i przejmująco głośną muzyką, jakbym wpadała do głębokiej studni...
I sytuacja na cmentarzu... ksiądz skręca z trumną w złą stronę, potem zamiast przed nią idzie za nią, samochód jedzie tyłem, a siostry rozmawiają o tik takach...
Nie oceniam jednak zachowania Julii, każdy ma prawo w inny sposób przeżywać stratę trzech najbliższych osób... matkę i ojca pokonała śmierć, a jej małżeństwo umarło przez obustronne zaniedbanie.
Nikt nie przyjąłby tego normalnie.
Jakkolwiek znaczy NORMALNIE...

To jeden z moich ulubionych, polskich filmów.