2009-05-09

Virginia w "Bluszczu"

Kiedyś, kilka dobrych lat temu, był taki moment w naszym życiu, że miłość gdzieś zabłądziła, przykucnęła w ciemnej bramie i przestała chwilowo oddychać.
To były trudne chwile, ale być może potrzebne, żeby mogła narodzić się ponownie. Wyjść ze skorupy ulepionej z zapomnienia, zaniedbania i codziennych złośliwości.
W porę zdążyliśmy ją reanimować, daliśmy jej nowe życie i obecnie nie wyobrażam sobie dnia bez faceta, który właśnie leży na kanapie i ogląda Harry Pottera. I bez tego smyka, który leży obok niego i zadaje już setne pytanie, też nie... i bez tej małej lolitki, która gada jeszcze więcej, ale już śpi, też nie.

W listopadzie zeszłego roku na blogu opublikowałam pewien króciutki liścik do ukochanego. Takie zwykłe-niezwykłe słowa, które chciałam mu podarować na dwunaste wspólnie obchodzone urodziny. Coś innego niż proste wszystkiego najlepszego.
Miesiąc później zamówiłam sobie prenumeratę pisma kobiecego "Bluszcz". Jedynego jaki prenumeruję. To tam zatrzymuję się zawsze na stronie "Listy miłosne", bo miłość jakoś tak optymizmem mnie napawa, pozytywną energią wypełnia i zawsze chętnie, nawet tej zupełnie obcej się przyglądam. Wpajam w nią, przenikam, próbuję dostrzec z bliska.
Wtedy, po przeczytaniu kilku liścików, postanowiłam wysłać ten mój listopadowy do redakcji. Ktoś powie ale po co, przecież już przeczytany był, przecież nie ma w nim nic specjalnego, taki zwykły lodówkowy, pod magnes się nadający, co najwyżej na kartkę w herbaciane róże.
Ale problem w tym, że mi się magnesy skończyły...

Wysłałam 3 marca.
Podziękowali.
Obiecali się odezwać jak zdecydują się na publikację.

Do dziś dnia cisza. Miesiąc temu straciłam nadzieję. Dwa tygodnie temu to już zupełnie o tym zapomniałam.

Wczoraj po powrocie z badań, zdjęć i ociekająca stresem postanowiłam zajrzeć do skrzynki licząc właśnie na relaksującego mnie zwykle "Bluszcza". Wytargałam wielką brązową kopertę z małej skrzynki pocztowej, bo listonosz nadal nie zakumał, że wpychanie od góry oznacza zaklinowanie się przy wyciąganiu... dużej koperty, paczki, lub jak to było statuetki konkursowej. Nasapałam się odpowiednio, namarudziłam przy jej zamykaniu i odjechałam z w stronę domu.
Rzuciłam na stół i zapomniałam, bo dom wymagał mojej natychmiastowej reanimacji i małe sępiki głodne były.

Dopiero po dwóch godzinach usiadłam do kawy, obłożyłam się ciasteczkami i zaczęłam delektować każdą stroną. Jakoś tak ta gazeta przenosi mnie w czasy Virginii Woolf, w czasy falbaniastych sukni, kapeluszy i gentelmenów.
Przeglądałam stronę za stroną i nagle prawie zakrztusiłam się przełykaną właśnie kawą, patrzę na stronę 21, a tam obok dwóch innych listów miłosnych słowa jakieś znajome, tak dziwnie podobnie brzmiące do moich.
Patrzę, a tam nawet pseudonim identyczny... Virginia.

Więcej chyba pisać nie muszę. Wiecie już jak ja reaguję na takie niespodzianki. Druga Połowa prawie zasłabła... docenia... obrasta w dumę... kocha...

Taki niepozorny, lodówkowy liścik, a został doceniony wśród setek i opublikowany ... dziękuję :)
A sam liścik jest w archiwum listopadowym 2008.
Pamiętajcie o miłości, doceniajcie ją, wspierajcie, przytulajcie.
Ona potrzebuje Was tak samo jak Wy jej.
Jak się o niej zapomina, to ona potem w tę ciemną bramę ucieka i usycha w samotności... nie pozwólcie jej się oddalić.

Wasza przez redakcję "Bluszcza" wyłowiona
Szczęściara Virginia :)