2008-04-24

"Matka Polka"

"Matkę Polkę" umieściłam na blogu za zgodą Wydawnictwa "Magia Słów", które to z racji swojej bezinteresownej miłości do debiutantów, wypuściło drukiem poniższy tekst w książce pisarki Moniki Sawickiej (właścicielki owego Wydawnictwa) pt."Demi Sec" 19.10.2007r.
Zainteresowanych informuję, że nie jest on tekstem autobiograficznym, choć sytuacje tu opisane nie są mi zupełnie obce... zresztą, chyba każda Matka, bez względu na to czy Polka, czy nie, znajdzie tu odrobinę siebie :)


                                                  Matka Polka


Kiedy rodziłam nasze pierwsze dziecko, a było to ponad sześć lat temu,myślałam głównie o tym, żeby nikogo nie zawieść i spisać się jak przystoi na idealną Matkę Polkę, czyli:
- nie krzyczeć, bo nie wypada;
- nie zadawać zbędnych pytań, bo też nie wypada;
- nie panikować, bo przecież nie ma ku temu powodu;
- nie zużywać za dużo ligniny, bo jest mało;
- nie wychodzić poza obręb dwa na dwa, bo nikt nie będzie za mną ze szmatą gonić;
- nie mówić że boli, bo i tak wszyscy wiedzą;
- nie marudzić, bo nie jestem żadną gwiazdą;
- nie czekać na żadne racje żywnościowe ani wodę, bo po co się zawieść;
- nie wspominać o obiecanym i zapłaconym pokoju do porodu rodzinnego, bo i tak powiedzą, że tam są takie same warunki;
  - nie prosić raz o paracetamol, tylko minimum pięć, bo zwykle za piątym razem przynoszą
   - i co najważniejsze, nie doprowadzić do tego, żeby mąż zobaczył więcej niż powinien, bo teściowa mówiła, że jest słaby psychicznie i nie wybaczyłaby mi, gdyby to właśnie on doznał szoku poporodowego

  Krótko mówiąc nikogo nie obarczać swoim stanem psychiczno-fizycznymi z uśmiechem na ustach urodzić na zawołanie, najlepiej w przerwie między dopołudniową, a popołudniową kawą pielęgniarek, no ewentualnie mogę też po kolacji, ale nie w nocy, bo wtedy wolą się zdrzemnąć.
  I nie świadoma swoich praw, tak też zrobiłam.
 Dostosowałam się do wszystkich wytycznych, jakie otrzymałam. Większość z nich była głupia i nieprzemyślana, ale pod wpływem hormonów nie protestowałam. Siostry zachowywały się jak zaprogramowane roboty wydające komendy. Siadaj, kładź się, spaceruj, nie pchaj, pchaj.Bez uśmiechu na twarzy, bez słów podtrzymujących na duchu,zupełnie bez emocji. Wtedy myślałam, że tak po prostu musi być.
  Byłam więc bardzo dzielna, grzecznie za wszystko podziękowałam, ucałowałam męża na dobranoc, zadzwoniłam mu po taksówkę, bo z wrażenia zapomniał numeru, a kiedy już znalazłam się na swoim łóżku wybuchnęłam płaczem. I tak, płacząc w poduszkę spędziłam najgorsze trzy noce w swoim życiu,ale oczywiście nikomu o tym nie mówiłam. Bo przecież nie wypadało. A poza tym roboty już się mną nie interesowały.
  Dusiłam to wszystko w sobie bardzo długo. Kiedy wyszłam z córcią ze szpitala,moja złość przerzuciła się, z przyczyn według mnie zupełnie jasnych, z personelu medycznego na mężczyzn.
  Miałam ochotę każdego napotkanego faceta wcisnąć w białą koszulę nocną,ulokować w epicentrum Oddziału Porodowego i kazać mu wypchać na świat przez otwór wielkości dziurki od klucza trzykilogramowe niemowlę,a potem jeszcze spędzić przymusowo trzy dni szpitalnego holokaustu.Spać na łóżku dla koszykarzy,na którego wchodzenie i z którego zeskakiwanie wiąże się z ogromnym bólem, karmić dzidziusia na żądanie z popękanych sutków pod czujnym okiem szpitalnych maniaczek naturalnego karmienia i toczyć wojny z siostrami o każdą tabletkę paracetamolu.Wiedziałam, że oni nie zawinili, ale przecież kogoś ludzkiego musiałam chociaż w podświadomości ukarać, skoro na roboty nie miałam wpływu.
  Te drastyczne wizje rodzących mężczyzn miałam kilka dni i na szczęście mi przeszło, bo w ich wydaniu to było gorsze niż najstraszniejszy horror.
 Trzy lata później sytuacja się powtórzyła i jechałam tą samą windą, z tym samym bladozielonym facetem, czyli moim mężem,który litościwym głosikiem wypowiadał potok zdrobniałych słówek, które rzekomo miały mi pomóc a naprawdę doprowadzały mnie do szału. Wtedy, właśnie w tej windzie, czując na prawej łopatce rękę męża, która miała masować mi kość ogonową, ale najwyraźniej się zagubiła w przypływie emocji,przypomniałam sobie co mnie czeka, i postanowiłam zrobić wszystko dla własnego dobrego samopoczucia.
  Punkt pierwszy:pozbyć się męża dla jego własnego dobra
  Punkt drugi: wygrać walkę z robotami
 Jak tylko winda się zatrzymała, powiedziałam mężowi, że to jeszcze potrwa iże zapomniałam koszulę nocną na zmianę i aż nie wraca bez tej odpinanej na biuście. Byłam o niebo spokojniejsza, jak przestał mi panikować do ucha i przejęty swoją rolą zniknął na dwie godziny, szukając czegoś,czego nie mógł znaleźć, bota koszula leżała na dnie mojej szpitalnej torby.
 Z robotami też poradziłam sobie bez trudu. Okazało się, że wystarczyło tylko odpowiednio zaraz na wstępie je zaprogramować.Tak bardzo żałowałam, że przy pierwszym porodzie poddałam się bez walki. Tym razem pytałam o wszystko, co chciałam i co miałam prawo wiedzieć, krótko mówiąc gadałam non stop.Kazałam dać głośniej radio, uchylić okno,odsłonić rolety i obniżyć łóżko. Nie dałam się dotknąć nikomu oprócz mojego lekarza, a jak tylko miałam ochotę to wrzeszczałam ile sił w gardle i spacerowałam po całej porodówce. Na koniec poprosiłam o kolację, mimo że dochodziła północ, i nie opuściłam porodówki bez zapasu trzech tabletek paracetamolu.
  Niesamowite,ale mój stan psychiczny był znacznie lepszy niż po pierwszym porodzie i co najważniejsze, miałam siły, żeby z uśmiechem na twarzy przytulać całą noc swojego malutkiego synka. A że roboty się do mnie nie odzywały, to mi nawet tym razem było zupełnie na rękę.
 Po powrocie do domu przez pierwszy miesiąc próbowaliśmy przekonać trzyletnią wówczas córcię, że braciszek nie jest lalką i nie wolno dłubać mu w oczkach ani podawać mu ziarenek surowego ryżu.
 Staraliśmy się ustalić jakiś harmonogram dnia; kto, gdzie, kiedy, o której godzinie. Niestety na próżno, bo bardzo szybko stał się on nieczytelny i tym samym bezużyteczny. Poszliśmy więc na całość.A dokładnie to ja poszłam, bo mój mąż to poszedł, owszem,ale do pracy.
  Wiedziałam,że nie będzie łatwo, że dwójka małych dzieci nie raz wyssie mój organizm z całej energii, a trzeźwość umysłu dwadzieścia cztery na dobę przez sześć lat zrobi z mojego mózgu kogel-mogel,ale mimo wszystko byłam gotowa przez to przebrnąć.

 Zostając po raz drugi matką, automatycznie podpisałam drugą umowę na czas nieokreślony, z całodobowym systemem pracy, bez możliwości wcześniejszego wypowiedzenia i bez chętnych na zmiany.
Mój zakres obowiązków z wielkości kopca kreta urósł do rozmiarów piramid egipskich. Znowu powróciły nieprzespane noce, nieustanny bałagan i ogólnie panujący chaos. Cierpiałam na notoryczny brak czasu, mój portfel świecił pustkami, a zjadana na stres biała czekolada odkładała się w obrzydliwe fałdki na biodrach.
A najgorsza dla mnie była świadomość tego, że nie mogę się poddać.
  Nie mogłam obudzić się rano po nieprzespanej nocy i powiedzieć: Nie daję sobie rady, rezygnuję, poszukam czegoś innego, łatwiejszego, lepiej płatnego.Musiałam tylko, tak jak każda inna matka, wpaść w swój rytm i znaleźć na to wszystko jakiś rozsądny sposób. Nauczyć się żyć w niepewności co przyniesie kolejny dzień. Zrozumiałam, że jeśli mam być idealną matką dwójki dzieci i równocześnie idealną żoną,natychmiast potrzebuję pomocy Anioła Cierpliwości. I chyba znalazłam takiego, tak mi się przynajmniej wydaje. Bo w chwilach kryzysu, kiedy przez dom przechodził tajfun,obiad płonął na piecu albo już świtało, a ja jeszcze nie zdążyłam zasnąć, On wkraczał, posyłając do mnie dzieci, które na swój sposób okazywały mi miłość.
 Jednym słowem, jednym gestem, czasem tylko jednym spojrzeniem sprawiały, że podnosiłam się jak roślinka, którą podlano po tygodniu suszy. Wtedy zrozumiałam, że czas tak szybko ucieka, że w ciągu dnia nie zawsze wystarcza go na miłość. Jeśli moje dzieci budziły się w nocy, to znaczyło, że jej potrzebują i nie miały ochoty czekać do rana.
I tak mijały dzień za dniem, noc za nocą.

                                                         ** *

  W końcu nadszedł ten dzień. Dzień, w którym odprowadziłam trzyletniego synka do przedszkola. Wracając do domu, zaczęłam płakać,choć nie było ku temu konkretnego powodu, bo on nie uronił ani jednej łezki. A ja szłam i wyłam jakby mi synka na siłę przywiązali do kaloryfera. Czułam się strasznie dziwnie, nie wiedziałam nawet, w którą stronę iść. Tego dnia pierwszy raz od sześciu lat poczułam się samotna. Wróciłam do pustego domu i uświadomiłam sobie, że zamknęłam pewien rozdział w swoim życiu do którego już nigdy nie wrócę.
  Tak jak sugerują mądrzy psychologowie spędziłam pierwsze trzy lata życia moich dzieci z nimi i . . .
  No właśnie. ... I co dalej?
  Mam trzydzieści lat i nie wiem, co dalej.
  Mam dzieci i męża, którzy mnie kochają ale nie wiem, jak bez nich spędzić kolejny dzień?
  Chyba gdzieś popełniłam błąd przez te sześć lat?
  Chyba o czymś zapomniałam?
  A może o kimś?
  ...Może o sobie?

(tekst jest mojego autorstwa, kopiowanie bez mojej zgody, jak również zgody Wydawnictwa "Magia Słów" zabronione)