2008-04-23

Na kolana

Mój syn pod wpływem oglądanej ostatnio często bajki zarządził zmianę imion w naszej rodzinie. Córcia od dziś to Lola, on sam to Charlie, a my jesteśmy parents Sorenson. Bajka nie jest ani brutalna, ani wulgarna, więc mogę zaakceptować tę nagłą zmianę. Pewnie jest chwilowa, jak wszystko u siedmiolatków.

Tak więc zostałam rano sam na sam z Lolą, która wspinanie się na mnie wyćwiczyła już do perfekcji; z żołądkiem jak zgnita śliwka węgierka (bo nadal nic nie wiadomo... mam wrażenie, że mnie testują) i z kością ogonową rwącą jak ząb skazany na czyszczenie kanałowe. Pół dnia spędziłam w pozycji ryczącej klaczy, bo stanie na nogach jest zbyt bolesne. Rwie wszędzie, w biodrach, w udach, w łydkach i pod łopatkami. Powód... podniesienie jedenastokilowej Loli bez zginania kolan... głupota boli. I to bardzo.

Przyjaciółka moja kochana poradziła mi porządne namaszczenie BenGayem i wygrzanie się w łóżeczku. Namaścić przez cały dzień nie miał mnie kto, a gdybym chciała zrobić to sama, to musiałabym najpierw odciąć sobie rękę i uczepić ją na długim kiju. Leżeć próbowałam, owszem, ale kiedy pojawiły się na mnie wszystkie maskotki, a zaraz za nimi chętna do skakania mi po brzuchu Lola, to niczym rasowa cwałująca klacz uciekłam z placu zabaw.

Do teraz ból nie przeszedł. Zgięta w pół wiszę z nosem na klawiaturze. To najwygodniejsza pozycja, stać się nie da, bo za bardzo obciążam nogi i się uginają, a gdy leżę to mi drętwieją.
Nawet jeśli ktokolwiek z firmy raczy mnie dziś (w końcu) poinformować, że zrobiłam krok do przodu, to i tak radość będzie ograniczona do śmiania się w podłogę.
Jednak wracam do pozycji na kolana.