2010-06-12

Holewiński, Murakami, Samozwaniec, Rakowicz, czyli nadrabianie na ekranie

   

Wraz z nadejściem upragnionego słońca w nasze życie wtargnęły też dodatkowe obowiązki, i tak na przykład kilka dni temu, zamiast odpoczywać po całym dniu, do dwudziestej malowaliśmy z Drugą Połową ponad dwadzieścia słupków ogrodzeniowych na kolor świeżo ściętej rzeżuchy. Nie powiem, było całkiem przyjemnie, bo ogrodzenie po pięciu latach cieszy, niczym pierwsze owoce na zasadzonym drzewie (notabene zbiegło się, owoce też są).
Przeczytałam ostatnio sporo ciekawych książek i o tyle, o ile mam siły nocą czytać, to niestety brak mi sił na pisanie, a w ciągu dnia rzadko mam czas i odpowiednie ku temu warunki by zatrzymywać słowa regularnie na papierze (często robię to byle gdzie, w notatnikach, na kartkach, po to aby potem złączyć zlepki myśli w tekst ku pamięci wiekopomnego lub mniej dzieła).
Żałuję. I cierpię z tego powodu, bo w głowie kłębią się myśli, refleksje, pojedyncze słowa, wybiórcze fragmenty i dopóki się ich nie pozbędę to brakuje miejsca na nowe. Dopóki nie napiszę choć kilku zdań o książce to mam dziwne uczucie, że po kolejnych dziesięciu o niej zapomnę, bo nie ukłoniłam się w podzięce. A są takie, o których zapomnieć nie chcę, choćby ze względu na sentyment do okoliczności ich pozyskania.
Te cztery książki czytane w maju dostałam w prezentach, w dodatku trafionych w moje gusta. Tak tak, to niesamowite, jak miło może być w świecie wirtualnym, jak zaskakująco mogą się układać znajomości, jak niepostrzeżenie przeradzać w przyjaźnie, szczere, ciepłe, żywiące się słowami lekko nakreślonymi na papeterii w krówki, bądź kwiaty magnolii, które w tradycyjnej kopercie, a nie po drutach pędzą do Londynu, Lublina, Piotrkowa Trybunalskiego czy Radomia.

Przedstawię książki w kolejności czytania. Najpierw z czystej ciekawości sięgnęłam po pisarza zupełnie mi wcześniej nieznanego, po Wacława Holewińskiego i jego książkę „Za późno na modlitwę”. W środku zastałam kartkę pocztową z Piotrkowa Trybunalskiego, która służyła mi za zakładkę i słowa Ewci To taki drobiazg dla Ciebie, zupełnie bez okazji. Ot tak po prostu z życzeniami miłego dnia. Z tyłu na okładce znalazłam zdjęcie sympatycznie wyglądającego pana po pięćdziesiątce i taki oto opis książki: To powieść wielowarstwowa, zawierająca diagnozę współczesnej rzeczywistości na wielu planach: psychologicznym, obyczajowym,społecznym i politycznym. Głównym bohaterem jest człowiek, który z perspektywy czasu i przestrzeni spogląda na swoje dawne miejsce w życiu demokratycznej opozycji w Polsce oraz na przełomie 1989 roku... . Początkowo bałam się, że mimo iż wątek polityczny został wymieniony na końcu, to jednak zdominuje on tę książkę ,a za polityką w beletrystyce nie przepadam. Jednak po dwóch pierwszych rozdziałach wiedziałam, że to będzie książka, którą szybko pochłonę. Już na wstępie spodobał mi się tok narracyjny autora, który każde dwa kolejne rozdziały zaczyna od tych samych słów, z tym że raz wychodzą one z ust kobiety, a raz mężczyzny... Historia ta wydawała mi się początkowo całkiem banalna. Siedemnastego listopada, w środę miałam dyżur w izbie przyjęć... Historia ta od samego początku nie miała dla mnie nic z banału. Ocknąłem się ze strasznym bólem głowy.
Ona, Anna Catherina, jest lekarką w paryskiej klinice specjalizującej się w operacjach neurochirurgicznych; ma na swoim życiowym koncie męża, córkę i sporo przelotnych miłostek, które nie pomogły jej odzyskać utraconego już dawno temu szczęścia. Jest samotna, zagubiona, często zimna i wulgarna. On, dla niej Kuba, dwukrotnie żonaty, ojciec dwójki dzieci, jest pisarzem sprzedającym z  większym powodzeniem swoje książki we Francji, niż w Polsce i człowiekiem szukającym czegoś, czego pewny jest, że znaleźć nie może. Pewnego dnia, tych dwoje się spotyka. Co z tego wyniknie? „Za późno na modlitwę” to bez wątpienia powieść o miłości i różnych jej odsłonach, zarówno o tej cierpliwie oczekującej jak i bezpardonowo szalonej; tej nastoletniej dla której ucieka się z domu, jak i tej dojrzałej, której pozwala się przykucnąć i odpocząć. Skojarzyła mi się z miłością Teresy i Tomasza z „Nieznośnej lekkości bytu” Milana Kundery, który autorowi nie jest obcy, bo jego powieść wsunął Annie Catherinie do kieszeni fartucha lekarskiego. Polecam, książka Wacława Holewińskiego to jedno z moich ciekawszych odkryć tego roku. Jedynym minusem jest fakt, że książka jest raczej trudno dostępna.

Autora drugiej książki nie muszę chyba nikomu przedstawiać. Haruki Murakamiego można spotkać na półkach każdej księgarni i często też na liście bestsellerów. Nigdy wcześniej po niego nie sięgnęłam, bo spotkałam się z opinią, że to taki japoński Paolo Coelho, co do mnie nie przemawiało, bo Coelho może być tylko jeden, tak jak Woolf jest jedna. Jednak kiedy dostałam jego książkę od Dosi z zamieszczonym wpisem Tak, jak obiecałam, oto jedna z wielu powieści mojego ulubionego autora. Gdybyś się pokusiła o inne pozycje, nie trać jedynie czasu na „Przygodę z owcą"... i zaczęłam czytać, to przekonałam się po raz kolejny, jak różne są gusta czytelnicze. Nie wiem, być może fabuła przeważyła i będzie on dla mnie autorem tej jednej książki, a kolejne mnie znudzą, jednak na dzień dzisiejszy Murakami ma u mnie pięć z minusem, minus za te dość symplistyczne wstawki erotyczne, ale cóż, takie są w sumie prawa młodości i seksualnego wyzwolenia.
Akcja powieści "Norwegian Wood" rozgrywa się w Tokio w latach sześćdziesiątych, w czasach jazzu, wolnej miłości, i protestów na uczelniach. Poznajemy Toru Watanabe kiedy ma osiemnaście lat, mieszka w akademiku i spotyka się z Naoko, byłą miłością swojego przyjaciela Kizuki, który popełnił samobójstwo, co znacznie odbiło się na psychice Naoko. Po dwóch latach trafia ona do sanatorium koło Kioto, gdzie będzie przebywać do końca tej opowieści, co trochę zakrawa mi na „Czarodziejską górę”, w której zresztą Watanabe się namiętnie zaczytuje (być może to hołd złożony Mannowi, tak jak Holewiński zrobił to w stosunku do Kundery, dając głównej bohaterce jego książkę do kieszeni fartucha). Miejsce Naoko zastępuje poniekąd Midori, to z nią spędza on całe dnie,wspólnie spacerują, gotują, robią zakupy, jednak Naoko ciągle zajmuje ważne miejsce w jego sercu. Piszą do siebie listy i Toru odwiedza ją w sanatorium. Obie te kobiety mają na głównego bohatera wielki wpływ, stopniowo go kształtują, wymuszając na nim podejmowanie pewnych decyzji przyśpieszających kroki jakie stawia ku dorosłości.
Niewątpliwą zaletą tej książki jest spokój w jaki wprowadza ona czytelnika, z każdą stroną odsłaniając przed nim barwne, uwikłane w psychologiczne zawirowania postaci. Autor prostym i płynnym językiem, nieśpiesznie opowiada sentymentalną historię o sile przyjaźni, o poszukiwaniu miłości i swojego miejsca w życiu oraz o procesie dojrzewania, który niekoniecznie jest tylko swawolnym szaleństwem. Często dojrzewanie jest tym ostatnim etapem życiowym i Murakami nie przymyka oczu na problem samobójstw, które w Japonii stanowią poważny problem. Jednak mimo trudnej tematyki książkę tę czyta się lekko i przyjemnie, wierząc że taki los dany był jej bohaterom i nie czuje się uczucia przybicia i smutku po jej zakończeniu. Japończycy bardzo dobrze przyjęli tę powieść, traktując ją jak swego rodzaju manifest pokoleniowy (porównywany do „Buszujący w zbożu”), sprzedała się ona w samym kraju kwitnącej wiśni w ilości 3,5 miliona egzemplarzy i doczekała się już swojej ekranizacji, która w tym roku ma wejść na ekrany światowych kin. Obejrzę na pewno.

Trzecia książka to nieznane dotąd zapiski Magdaleny Samozwaniec odnalezione przypadkiem po kilkudziesięciu latach od jej śmierci. Książkę „Z pamiętnika niemłodej już mężatki” dostałam od Kate i uśmiechnęłam się czytając jej dosadną, ale jakże piękną dedykację Symptomem śmierci naszych marzeń jest spokój. Życie staje się niedzielnym popołudniem, nie żąda od nas niczego szczególnego, a i my nie mamy ochoty wiele z siebie dawać ... obyś nigdy nie zaznała spokoju :). Kate jako moja stała czytelniczka wie, że jestem fanką wszelakich biografii, dzienników i wspomnień, a książka ta doskonale ten dział literatury prezentuje uzupełniając tekst historycznymi czarno-białymi fotografiami z prywatnego archiwum Kossaków. Bo jak by ktoś nie wiedział, Magdalena Samozwaniec to wnuczka Juliusza Kossaka, córka Wojciecha Kossaka, a siostra Jerzego Kossaka i Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej. Zatem mamy w tej książce wspomnienia nie tylko samej Samozwaniec, ale i całego rodu Kossaków, co niezmiernie mnie ucieszyło.
Samozwaniec wspomina lata dzieciństwa, kiedy to jako czterolatka pisała po murze rodzinnej krakowskiej posesji, bo od najmłodszych lat pragnęła zostać sławną pisarką, a jej siostra już w wieku sześciu lat pisała pierwsze wcale niebanalne wiersze. Poznajemy młode Kossakówny, te zakochane, uparte, obdarzone talentem i podziwem dla ojca, który był wzorem człowieka pracowitego i ambitnego. Są małżeństwa, zdrady, rozwody, rozprawy o modzie, malarstwie, literaturze, miłości do Francji i marzeniach. I co najważniejsze, nie brakuje tej książce tak charakterystycznego poczucia humoru, którym Samozwaniec obdarza od zarania dziejów swoich czytelników (pamiętam do teraz jak czaiłam się w łazience 39m mieszkania mojej mamy z książką „Czy pani mieszka sama”, bo nie wiedziałam, czy to pozycja dla mnie. Zainteresowała mnie, bo była już wtedy, jakieś piętnaście lat temu nieźle poturbowana, więc stwierdziłam, że skoro tak wygląda to pewnie sporo koleżanek od mamy już ją pochłonęło i warta jest ukrywania się z nią w łazience, albo pod kołdrą :).
Polecam tę pozycję nie tylko miłośnikom Magdaleny Samozwaniec. Nie trzeba znać jej prozy, by przy tej książce miło spędzić czas. Zastanawia mnie ostatnie zdanie tej książki... Magdalena Samozwaniec pisze kiedyś napiszę książkę o szczęśliwej wyspie, gdzie pracują tylko mężczyźni, a kobiety zajmują się wyłącznie domem i wychowywaniem dzieci... Czy ktoś wie, czy pisarka spełniła swoje marzenie? Jaką jej książkę polecacie? Chętnie przeczytam.

Ostatnia sprezentowana mi ostatnio książka to „Druga szansa” Joanny Rakowicz, mojej blogowej koleżanki, która ukrywała się lata całe pod pseudonimem Klepsydra, a aktualnie pisze swój blog jako Cassiopea (tworząc ciąg dalszy swojej książki). Wierzyłam w nią, wiedziałam, że jej się uda przebić i znaleźć Wydawcę co zresztą sama odnotowała w dedykacji, pisząc Tej, która trzymała kciuki :). Blog Klepsydry zaczęłam czytać... hmmmm, nie pamiętam nawet kiedy, tak jak nie pamiętam od kiedy piję po pięć kaw dziennie, wiem, że to było niedługo po rozpoczęciu mojego blogowania, czyli będzie już ze dwa lata. Codziennie zasiadałam i czytałam posty wstecz, aż do momentu kiedy uzupełniłam moją wcześniejszą na nim nieobecność. Uzależniłam się od jej lekkiego pióra, nietuzinkowej wyobraźni i tekstów,które na dzień dobry wywoływały na mojej twarzy uśmiech. Nigdy się nie nudziłam, bo Klepsydra zawsze zaskakiwała historiami, potrafiła tak ułożyć sobie przypadkowo dzień, że przebijała samą Bridget Jones (notabene uwielbiam ten film i chyba pora sobie go przy kolejnym środowym prasowaniu odtworzyć). Tak wiem, krytyka pewnie zarzuci jej, że podrabia Grocholę, albo aspiruje do samej Helen Fielding, ale czy to źle, że oprócz prezentowania chorej, zagmatwanej Polski, której teraz w naszej literaturze pod dostatkiem, jest ktoś taki jak Joanna Rakowicz, której proza jest jak letni motyl, którego gonimy po łące, radośnie, w podskokach, aż nagle motyl się unosi, a my nie zauważamy metalowego ogrodzenia i mamy kratkę odbitą na twarzy? :). Lubię ją, bo pisze tak jak by problemów nie było, jak by każdy był przez nas samych niepotrzebnie wyeksponowany, jak by do każdego można było dojść inną drogą, tylko tego trzeba się nauczyć. Bo jej bohaterka nie marudzi (a jeśli się jej zdarzy to robi to bardzo uroczo), nie oskarża losu (bo po co się będzie rozmieniać na drobne), nie ma złych dni (one są, ale po co tracić czas na ich zauważanie), nawet boso do ślubu udaje się z uśmiechem, kiedy inna panienka wpadła by w atak niepohamowanej desperacji. Taką trzeba się urodzić... trzeba urodzić się Julią, żeby móc przypalać wodę i sprać ręcznikiem trenera pływackiego :)
p.s właśnie siedzę sobie na tarasie w wiklinowym fotelu, a nad głową latają mi rozbrykane nietoperze... Lola śpi zmęczona trzydniową gorączką, Charlie podekscytowany pierwszą lekcją fortepianu, Druga Połowa wynikiem 0:0... mam ochotę na gorącą czekoladę, ale chyba już za późno. Za trzy tygodnie o tej porze, będę już w drodze na włoską plażę. Trzeba talię odchudzić.
Dobranoc. Pchły na noc. Chusteczki pod poduchy.