2010-03-18

"Rzeczy pierwsze" Hubert Klimko-Dobrzaniecki

  

Jeszcze nie tak dawno, wskakując do wanny układałam sobie na brzegu kilka czekoladek, żelków, wafelków, wypełniałam wannę wrzątkiem i wyprostowując nogi tkwiłam w pozie można ją nazwać "eleganckiej". Czas jednak moje ciało postanowił naznaczyć i już nie wskakuję do wanny i to wcale nie z obawy, że mogłabym się poślizgnąć, a raczej z obawy, że w ogóle do niej nie dam rady wskoczyć, bo strzeli mi coś w lędźwiowym i polegnę na dywaniku, który rzekomo miał być antypoślizgowy. Nie leję też wrzątku, bo za trzy miesiące wakacje, a ja zimową skórką pomarańczową obrosłam i wpadłam w panikę, że nawet te trzy opakowania kremów, na łydki,uda i pośladki mi nie wystarczą.
No i najważniejsze, chyba się kurczę, bo już nie potrafię tak elegancko nóg wyprostować i oprzeć wyciągniętych paluszków o baterię… ale czy przy czytaniu trzeba wyglądać elegancko? Może przy poezji wypadałoby, przy literaturze pięknej też, ale Hubert Klimko-Dobrzaniecki myślę nie miałby mi za złe rozluźnienia całkowitego przy jego „Rzeczach pierwszych”. Ześlizgnęłam się z podgłówka. Zmarzłam. Świeczka o zapachu orchidei się wypaliła. Pies zaczął zlizywać z brzegu wanny kropelki wody… a ja oddałam się tej pełnej absurdalnego poczucia humoru książeczce. Przeczytałam kilka pochlebnych opinii o niej i stwierdziłam, że tak akurat po biografii Kapuścińskiego, która z racji swej obszerności i słownej oschłości, bardzo mnie zmęczyła, odetchnę trochę przy czymś nad czym skupiać się zbytnio nie będę musiała. No i faktycznie nie musiałam.
„Rzeczy pierwsze” podobno są prawdą, całą prawdą i tylko prawdą, o czym informuje na wstępie sam autor. I czytelnik ma się  upewnić o prawdzie u psychiatry autora, jeśli oczywiście nie wierzy. Ale, że psychiatra ten, jak dowiaduję się na końcu książki, jest zdrowo stuknięty, robi przed pacjentem jaskółki i każe powtarzać jak mantrę cały tabun imion hawajskiej księżniczki, to ja tam go pytać o nic nie zamierzam. Wiem swoje.
Na początku się przeraziłam… myślę sobie, nie no, muszę wyjść z wanny i człapać po coś innego. Sylwia Chutnik w męskim wydaniu mi się trafiła. Teraz nie dam rady. Może kiedyś. Ale nie teraz. Jednak z racji tego, że mam chory kręgosłup i sił nie miałam, postanowiłam dać autorowi szansę numer dwa. Przebrnęłam przez trzy wersje jego narodzin, w których to scenach pojawiła się amputowana ręka, zaraz koło niej bezpański kundel; jakaś mucha zatłuczona przez położną o niemiecko brzmiącym nazwisku; i wreszcie autor- dziecko, które wypadło na posadzkę i sinieje od zaciskającej się wokół szyi pępowiny. Nikt nie reaguje. Był też telewizor załadowany w koszyku rowerowym,zatruta kiełbasa, martwe dziecko, zarośnięta cyganka, dwa rozwody, wujek Lutek co marzył całe życie o wykąpaniu się w galaretce truskawkowej...
I wyrósł nam z tego wszystkiego magister filozofii, który dziesięć lat spędził w Islandii. Czyli autor we własnej osobie. Prawdziwy, czy wymyślony? Nieważne. Czytam dalej. Szybko, bo zimno się robić zaczyna.
Potem pojawia się japończyk Hiroshi, który objada się kiszonym mango w soli morskiej, pięknie prezentuje się pewnego dnia w ślubnym kimono i ulatnia się pogrążony we wstydzie zostawiając autorowi starą maszynę do pisania firmy Victory, na której to autor spisuje krótki żywot japończyka i jeszcze kilku osób, w sposób bardzo podobny. Prześmiewczy. Ironiczny. Absurdalny, a może jednak prawdziwy? I powstają „Rzeczy pierwsze”… kolejna książka autora, który był nominowany do Nike, do Paszportów Polityki, do Literackiej Nagrody Europy Środkowej Angelus oraz do Nagrody Mediów Publicznych Cogito. Bez efektu.
Rozdział „Bestseller” zrekompensował mi złe wspomnienia z początku i cieszę się, że do niego dotrwałam, co trudne nie było, bo rozpoczął się już na 81 stronie. Na etapie już całkiem zimnej wody w wannie… Dowiaduję się, jak uroczo prezentuje się trasa promocyjna książki, która ma zalążki na bestseller, jak traktują pisarza wydawcy, gdzie śpi, ile sam za noclegi płaci, a jemu nie płacą oczywiście nic. W końcu autor sam postanawia wykraść z trzech salonów Empik swoje książki i na własną rękę spotkania autorskie organizować, za co grożą mu trzy miesiące więzienia, ale on nie protestuje, pełen nadziei, że odnajdzie w ciemnych murach  uwięzioną wenę … Wydaje się to wręcz niemożliwe, a może możliwe, sam człowiek już nie wie po skomasowanym ataku absurdów od pierwszych stron.I chyba o to w tej książce chodziło. Te kilka zdań na wstępie, że to książka autobiograficzna robią z niej ciekawy produkt. A że Klimko-Dobrzaniecki atakuje z każdej strony niebanalnymi, przerysowanymi postaciami i to w swoim dość szybkim, konkretnym, nieprzewidywalnym stylu to czyta się tę książkę w wannie całkiem przyjemnie.
Nie mam już dziś szukać czy Klimko-Dobrzaniecki faktycznie siedział za kradzież własnych książek, czy może absurd napędza absurd. Nie wiem też jakie jej miejsce znaleźć na półce... literatura piękna to nie jest, nagrodzona literacko w końcu też nie, czytadło też nie... W sumie to nie wiem co z nią zrobię. Myślałam, że jako pierwsza utonie w wannie, bo ostatnio notorycznie w niej zasypiam, ale przetrwałam, więc coś w niej pociągającego jest. Najwyraźniej zajmie jakieś absurdalnie wysokie miejsce na półce, bo tam mam jeszcze wolne miejsca...
Wrócę jeszcze do pana, panie Hubercie, Humbercie.
Ale dziś, o tej absurdalnie późnej porze już się pożegnam.
Naprawdę pan ukradł książki z Empiku? Nie wierzę. Tam piszczy wszystko nawet jak się z siatką pełną ciuchów wychodzi.
Jedno jest pewne. Nikt pana nie poznał w Empiku. W to akurat mogę uwierzyć.
Już to słyszę od trzeciego pisarza...

Dobranoc tym co śpią. Dzień dobry tym co niebawem wstają.