2009-05-27

Ulotność życia

W sobotę przez nasze miasto przetoczyła się burza. W kilka minut niebo z lekko szarego zmieniło się w przerażająco granatowe kłęby, które z szybkością koni wyścigowych dogoniły nas i w ostatnim momencie uciekłam z dziećmi do domu.
Niebo zmarszczyło się złowrogo...
Deszcz zaczął odbijać się głośno od desek tarasowych...
Wiatr niczym łuk wystrzelony w procy przecinał wszystko co na swojej drodze spotkał.
Na jednej z ulic w centrum przeciął drzewo... konar spadł na przejeżdżający samochód. Młody, trzydziestotrzyletni mężczyzna wysiadł, żeby je ściągnąć z maski swojego samochodu. Nie spodziewał się kolejnego ataku przeznaczenia.
A jednak, druga gałąź spadła na niego.
Nie przeżył. Zmarł w szpitalu.
Zostawił żonę i dwoje małych dzieci. Znałam go... nie osobiście, ale wiem kim był, gdzie pracował. Zawsze uśmiechnięty, uprzejmy, zwyczajny niezwyczajny mąż i tata. Dla trzech osób cały świat. Dla wielu innych wspaniały człowiek.
I już go nie ma.
I zrozumieć nie mogę czemu w tak prozaiczny sposób ludzie tracą życie...


Wnuczka mojej przyjaciółki blogowej ciężko zachorowała.
Nagle. Bez objawów. Bez silnego podmuchu osłabienia sugerującego chorobę... radosna pięcioletnia dziewczynka, taka jakich mnóstwo widzi się na co dzień. Stwierdzono siatkówczaka, raka oka, nie będzie już widzieć. Nie wiadomo co dalej.
Modlę się za nią, bo do jasnej cholery nie tak miało jej życie wyglądać !!!

Kruchość życia jest nam obca, wydaje się odległa, nienamacalna, tak daleko oddalona od codziennego zawirowania... ale obca tylko dopóki nie zacznie kruszyć życia, w którym gramy główne role.
Później kotara opada i wówczas to już zupełnie inny teatr.