2008-08-12

Oszukać przeznaczenie... odc. 1979

Chyba pora stanąć na baczność i czekać na tych, co to kaftan bezpieczeństwa zakładają.
Mój dom to istne wariatkowo !!!
Z wariatką na czele, co to ostatnio chciała sobie pofruwać.
A było to tak ...

Kilka dni temu, Bóg jeden wie skąd, tornado wparowało w nasz ogród i gotując pomidorówkę usłyszałam nagle głośne mamoooo, trampolina odfruwa!!!
Myślę sobie, żartowniś z Charliego, mamy sierpień, a nie pierwszy kwiecień, po czym obserwując za oknem zbliżający się rok 2012 postanowiłam sprawdzić co dzieje się w naszym ogrodzie.
Charlie miał rację!!!

Włos mi się zjeżył, źrenice walnęły koziołka, serce przeżyło śmierć kliniczną.

Wielka metalowa konstrukcja zmierzała na nowiuteńki taras sąsiadów z drewna afrykańskiego, czy jakiegoś tam meksykańskiego, chińskiego, czy indyjskiego... w każdym razie drogiego (podejrzewam, że producenci nie udzielają reklamacji na spadające z nieba metalowe konstrukcje).

Niczym Wzorowa Sąsiadka i kobieta szanująca cudze pieniądze (swoje też) rzuciłam się na ratunek, zostawiając krzyczące dzieci przyklejone do szyby okna dużego pokoju. Znając Charliego pewnie krzyczał mamoooo, uważaj odfruniesz, zginiesz, przepadniesz. Lola naśladująca we wszystkim starszego brata, krzyczała też. Nie mam pojęcia co.

Wielki metalowy potwór o średnicy cztery metry, wysokości prawie trzy pchany przez siłę nieczystą, zbliżał się już niebezpiecznie blisko, a ja uczepiona konstrukcji, niczym żagiel na jeziorze mazurskim, próbowałam powstrzymać niszczycielską zabawkę moich dzieci.
Gdybym miała zamiast lamp na domu uwieszone kamery, to powaliłabym oglądalnością wszystkie filmiki na You Tube.
Walczyłam pół godziny z wichurą i włosami, które pięknie ułożone zwinęły się w watę cukrową i ulokowały na mojej twarzy. Nic nie widziałam, dmuchanie w kosmyki nic nie dało. Ręce mi drętwiały od uścisku. Stopy ślizgały się w ubranych w pośpiechu rozlatujących się klapkach ogrodowych.
Byłam mokra na plecach, nie wiem już czy ze strachu, deszczu, czy jakieś wystraszone ptaki mnie oblały, co gorsza obsrały.
Bałam się, że stojący niedaleko drewniany domek, wieża widowiskowa moich dzieci sięgająca czterech metrów, zabawka zbita własnoręcznie przez moją Drugą Połowę też upatrzy sobie taras sąsiadów.
Trząsł się jakby stał na czubku Wezuwiusza. Przestałam ufać Castoramie.
Drugiej Połowie też.

Szybko więc postanowiłam doturlać trampolinę pod drewniany domek, żeby jedno drugie trzymało.
Szybko trwało godzinę, bo odległość była dość spora, a moje siły straciły na sile.
Ale się udało. Do teraz nie wiem jak obróciłam to coś ważące... hmm nie mam pojęcia ile.
Ranna trampolina, bez trzech rąk trzymających siatkę ochronną opierała się o swojego ogrodowego przyjaciela. Jakby się nic nie stało. Po lewej mieli huśtawki, które zginęły śmiercią samobójczą. Powiesiły się na własnych sznurach.
Modliłam się, żeby całą trójką nie zachciało się im wspólnie odlecieć na afrykańskie cudeńko.

Ja przeżyłam, w kawałku, z niewielkimi szkodami na swoim ciele. Dzieci też. Kwiaty doniczkowe niestety nie miały tyle szczęścia. Pies też nie. Zapomniałam, że panicznie boi się wiatru. Zakopał się żywcem w piasku. Nogi zawinął w trawę. Włosy też nie. Stały się wielką kulą kołtunów.
Ogoliłam się na łyso.

Żartuję, nie miałam naładowanej golarki, ale więcej nie zamierzam wychodzić na wiatr.
Mam wiatrofobię. Chcę jeszcze żyć.

Charlie trampolinofobię. Boi się, że odfrunie w kosmos razem z nią i nie pomaga tłumaczenie, że gdy świeci słońce to nic go nie porwie.
Jak się okazuje, lepiej dmuchać na wiatr, niż żyć w kosmosie...

Historia powyższa jest jak najbardziej prawdziwa. Zanim weźmiesz przykład przeczytaj wcześniej ulotkę i wyciągnij wnioski, bądź skontaktuj się z lekarzem psychiatrą.


Wasza zdrowo walnięta, prawie fruwająca Virginia