2010-05-17

Deszczowo, ale za to nastrojowo

Wszystkiemu winna pogoda. Zamknięci w domu, odcięci od suchych kamieni po których można by do samochodu dojść, zalewani sukcesywnie przez cały dzień, nie ruszaliśmy się dziś z ciepłych murów. Kawa. Koc. Jajecznica. Koc. Obiad. Koc. Herbata. Koc. Niezastygnięta galaretka z owocami. Koc. Czekolada. Koc. Czerwone wino. Koc... i tak przez cały dzień, wszystkie czynności z wełnianym pledem na ramionach.
Dalszemu przebiegowi dnia winny ostatni numer Przekroju. Zamknięta w kroplach deszczu, postanowiłam nadrobić zaległości prasowe. Poszukując ostatnich numerów w różnych częściach domu trafiłam na pamiątki z Komunii Charliego, a wśród nich, między kartkami pełnymi ciepłych życzeń leżał sobie „Mały Książę” Antoine de Saint-Exupery... czyż taki deszczowy dzień nie jest wymarzonym na przypomnienie sobie tej właśnie książki? - pomyślałam. Jeszcze o trzynastej wraz z Charlim byliśmy w piżamach, spacerowaliśmy za Małym Księciem po malutkich jednoosobowych planetach i przestaliśmy żałować, że za oknem wielki płacz. Czytałam tę książkę wieki temu i zawsze chciałam ją mieć w domu, ale jakoś nie było okazji, do dnia Pierwszej Komunii mojego syna, kiedy to wpadłam na genialny pomysł zapisania mu życzeń komunijnych w tej właśnie książce zamiast na kartce, która swą biel za kilka lat straci, a kto wie, czy nawet nie zniknie w czeluściach kartonowego pudełka z pamiątkami. Tak oto Charli w wieku dziewięciu lat, stał się szczęśliwym posiadaczem „Małego Księcia”, a ja na tym jakby nie było skorzystałam. Przepadliśmy, choć przyznać muszę, że znacznie bardziej ja, bo dobrnęłam do ostatniej strony już w samotności (Lola porwała brata do zabawy w połowie książki). Streszczać tej książki będę, bo domyślam się, że większość ją czytała, a jeśli nie czytała to przynajmniej ze słyszenia wie, o czym ona jest. Chciałam tylko zamieścić mój ulubiony fragment:
Ponieważ Mały Książę był senny, wziąłem go na ręce i poszedłem dalej. Byłem wzruszony. Wydawało mi się, że niosę kruchy skarb.Wydawało mi się nawet, że na Ziemi nie istnieje nic bardziej nietrwałego. W świetle księżyca patrzyłem na blade czoło, na zamknięte oczy, na pukle włosów poruszane wiatrem i mówiłem sobie, że to co widzę, jest tylko zewnętrzną powłoką. Najważniejsze jest niewidoczne.
Ponieważ półotwarte wargi uśmiechały się leciutko, powiedziałem sobie jeszcze „To, co mnie wzrusza najmocniej w tym małym śpiącym królewiczu, to jego wierność dla kwiatu, to obraz róży, który świeci w nim jak płomień lampy, nawet podczas snu”. I wydał mi się jeszcze bardziej kruchy. Byle podmuch wiatru może zgasić lampę-trzeba dobrze uważać. I tak idąc, o świcie odnalazłem studnię.
(...)Dobrze widzi się tylko sercem. Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu.

Po południu wróciłam do Przekroju, którego wcześniej porzuciłam nim go odnalazłam, i omijając politykę przeniosłam się w świat książek i filmów, a tam obszerny wywiad z Marcinem Królem, autorem nowej książki „Czego nas uczy Leszek Kołakowski”; ciekawa wzmianka o Elizie Orzeszkowej, nazywanej polską Jane Austen czy Doris Lessing, której wręcz wydarto z życiorysu Literacką Nagrodę Nobla przekazując ją w ręce Henryka Sienkiewicza w 1904r.- 18 maja obchodzić będziemy setną rocznicę śmierci tej pisarki. Potem przeszłam przez krótkie zaproszenie do poezji Adama Zagajewskiego i jego nowego tomiku „Wiersze wybrane” oraz przez recenzję filmu „Samotny mężczyzna” z Colinem Firthem w roli głównej, który nominowany jest do Oskara za rolę geja-profesora literatury. Colina Firtha bardzo lubię, a kiedy doczytałam , że u jego boku pojawi się Julianne Moore, to już wiem, że do czwartku muszę znaleźć jakiś wolny wieczór, żeby wybrać się do kina. Cofając się kilka stron wcześniej (mam zwyczaj czytania gazet od końca) trafiłam na wciągającą prezentację sylwetki najsłynniejszej nowozelandzkiej reżyserki Jane Campion („Anioł przy moim stole”, „Portret Damy”, „Fortepian”, „Święty dym”, „Tatuaż” i najnowszy film niebawem w kinach „Jaśniejsza od gwiazd”).
Nie mogłam się oprzeć, zaparzyłam dzbanuszek gorącej herbaty i wskoczyłam pod koc załączając zakupiony kilka tygodni temu na wyprzedaży „Fortepian”. Jako, że dzień zaczęłam od powtórki „Małego Księcia”, to i powtórki „Fortepianu”, a właściwie to muzyki towarzyszącej scenom w tym filmie się mi zachciało... Michael Nyman sprawił, że moja trwająca ostatnimi czasu słabość do muzyki fortepianowej się pogłębia. Zamykam oczy i mnie nie ma. Przenoszę się na szeroką nowozelandzką plażę, na której Ada (Holly Hunter) gra na swym ukochanym fortepianie. Widzę ją szczerze uśmiechniętą, oddaną całym sercem pasji, muzyce, unoszącą się ponad to co przyziemne. To w tej scenie, Ada jest w pełni szczęśliwa, w pozostałych walczy o takie właśnie chwile. Na co dzień jej szczupła, blada twarz, o nieobecnym spojrzeniu, pełnym pytań, których nie jest w stanie zadać, bo jest niemową, sprawia, że postrzega się ją jako bohaterką niedostępną, odizolowaną, niechętną do wpuszczenia widza w swój świat. Jest nieszczęśliwa u boku swojego męża, którego wybrał dla niej ojciec, a który rezygnując z transportu fortepianu skazał się z góry na milczenie i oziębłość w stosunku do niego. W filmie tym jednak nie ma miejsca na tłumaczenie i naprawianie popełnionych błędów, każda z postaci żyje swoim życiem, z pewnym dystansem i nieufnością do innych, ale wielką wewnętrzną siłą i zaparciem. Nie ma rozmów, są czyny, raniące, poniżające, niepewne konsekwencji. I jest ciągła walka. Bainesa o miłość, Ady o wolność własnych wyborów, Stewarta o poszanowanie małżeńskiej przysięgi. I każdy z nich walczy w szczytnym dla siebie celu, z potrzeby serca, nie bacząc na skutki jakie są nieuniknione przy tego typu działaniach. Zadowalając siebie, nie możemy bowiem zadowalać równocześnie innych.
Nie będę zdradzać dalszych szczegółów, bo film ten zaczyna istnieć przede wszystkim dopiero wraz z pierwszym dźwiękiem klawiszy fortepianu... sami posłuchajcie: The Sacrifice - Michael Nyman ( z filmu "Fortepian")

p.s wraz z jutrzejszym numerem Nesweeka można zakupić inny film tej pełnej wrażliwości reżyserki pt. „Portret damy” z Nicole Kidman w roli głównej. A „Jaśniejszą od gwiazd” już będę wypatrywać w kinie, bo Jane Campion tworzy filmy, których się nie zapomina.

A poza tym to ciągle pada i obawiam się, że jutro będę mieć wodę w przedpokoju...