2008-04-03

Przygotowania do maratonu

Wczoraj rano dałam się nabrać na primaaprilisowy żart mojego męża.
Muszę przyznać, że się mu udało. Zadzwonił do mnie z pracy, mówiąc, że nie uwierzę, ale właśnie z jego auta przed chwilką wysiadł Bogusław Linda (mąż zajmuje się nieruchomościami i różnych ludzi spotykał, kiedyś pisarz Jerzy Seipp zasiadał w jego aucie, ba, nawet na wspólny obiad się udali). Dlatego świadoma różnych spotkań i z leksza rano zaspana, po prostu uwierzyłam. Naiwniara. Powiedział mi, że ma nawet zdjęcie, a ja na to, zachłanna istotka , spytałam czy ma dla mnie autograf. Zamiast zdjęcia dostałam jednak smsa "Prima Aprilis". Ale miał ubaw.
Do mojej krwi spłynęła więc dawka soczystej zemsty. Musiałam wymyślić coś czego się zupełnie nie spodziewał. Dziś wiem, że pomysł był wyjątkowo nieprzemyślany, żeby nie powiedzieć głupi. Postanowiłam zaskoczyć ich swoją obecnością w sklepie, do którego po przedszkolu mieli się udać. I nic by pewnie w tym dziwnego nie było, gdyby nie fakt, że sklep ten był 7 km od  naszego domu. Szłam. Szłam. I szłam. Półtorej godziny. Bo oczywiście wszystkim psom po drodze trzeba było się bliżej przyjrzeć. W końcowych momentach sunęłam już nogami, pchając przed sobą ciężki wózek z córcią. Ubrałam sobie bowiem buty, które wydawały mi się na taką podróż najwygodniejsze. Nie wzięłam jednak pod uwagę faktu, że chodziłam w nich z zimie, a na dworze zrobiło się nagle szesnaście stopni. Od połowy drogi marzyłam więc o lawendowej płukance w misce letniej wody.
Będąc na miejscu wysłałam smska "Czekamy pod Kauflandem". Senior był czujny. Powiedział "jasne, akurat" i zażądał zdjęć, których oczywiście nie wysłałam. Był więc pewien, że siedzę sobie w domku i próbuję go wkręcić. Nie mógł uwierzyć jak zza regału z zabawkami wyskoczyły do nich dwie primaaprilisówki :), co prawda jedna z nich, czyli ja ledwo stała na nogach, ale kawał się udał. Mini uciekinierka była w niebo wzięta, że może śmigać między regałami, a mama nie ma sił jej gonić.
Wieczorem z kolei zrobiłam sama sobie kawał i zaczęłam prasować. Kopiec poskładanego prania urósł już prawie do sufitu, a w półkach zrobiło się głucho i pusto. Zaczęłam o dwudziestej pierwszej a skończyłam o północy.
Nie muszę chyba pisać już jak dziś się czuję? Siedem kilosów plus trzy godziny stania przy desce...ałć, ałć, ałć. Chyba nie byłam sobą wczorejszego dnia. Wariatka jakaś.