2008-10-26

Bieg to zdrowie

... ale nie spadek wagi... o czym przekonałam się po tygodniu biegania.
O mało mi oczęta nie wypadły i nie rozbiły się o wyświetlacz wagowy, który zamiast spadku pokazał wzrost... i to aż o ponad dwa kilogramy !!!
Co za cios w moje wagowe kalkulacje. Tydzień wysiłku, nadziei, wody w ilościach wodospadowych
i zakwasów o poranku. Siedem dni rozpoczynających moje przygotowania do maratonu :)
Najpierw dwa dni wieczorem po 2km, potem dystans zwiększyłam do 3 km w 25-30 minut.
I uzyskałam powalające na kolana spalanie... uwaga, uwaga... 220 kcal przy 3km, czyli w przeliczniku np. jedna francuska bagietka, baton Snikers, albo pół litra pysznego zimnego piwa.
To chyba jakiś przekręt z tymi kaloriami. Liczyłam na 500.

Lekko podłamana, żeby nie powiedzieć kompletnie załamana, skontaktowałam się z profesjonalistką Mazią, która to, kobieta o dobrym sercu, poinformowała mnie, że nie grubnę, tylko rośnie mi masa mięśniowa. Dzięki Ci dobra kobieto! Niczym betonowy filar wsparłaś moją osuwającą się silną wolę.
Dowiedziałam się, że na pewno ruch owy wyjdzie mi na dobre, tylko... najprędzej za miesiąc.
A że ja staram się słuchać ludzi o dobrych sercach, to za jej namową pragnę dotrwać do końca miesiąca i pokochać codzienne bieganie, bo jakby nie było zbliżająca się trzydziestka do czegoś zobowiązuje.
Za rok o tej porze, będę biegać rano, w południe i wieczór.

Dziś pobiegłam 4,4km w 40 minut i jestem z siebie dumna.
Chociaż jutro pewnie zmienię zdanie.

Wagę schowałam.
Dla dobra mojego i całej ludzkości.

Wasza totalnie zakwaszona i rozkwaszona też
Virginia
 
 

2008-10-23

Jesienne pieszczoty

Przez ostatnie cztery tygodnie zbyt wiele się u nas nie działo oprócz tradycyjnego sezonowego chorowania. Syn przeszedł dwie szkarlatyny (jedną po drugiej), ja zapalenie oskrzeli, córka syndrom przynudzania i bombkowania (czyli wiszenia na mnie), a Druga Połowa syndrom chronicznego pracoholizmu.

Wreszcie jednak, czas duszenia się w domu uległ rozkładowi i wczoraj po raz pierwszy wyruszyłam z Lolą i aparatem na dłuższe podziwianie złotej jesieni.
Jak się okazało na miejscu, złota jesień pomału zaczęła zamieniać się w brunatno brązową jesień, ale mimo wszystko nas zauroczyła. A szczególnie córcię moją... no normalnie nie poznałam dziecka własnego.
Energiczna, marudząca dwudziestomiesięczna dziewczynka, zamieniła się w spokojne i wrażliwe na uroki jesieni dziecko. Jakże byłam szczęśliwa,że nie wyrywa mi tradycyjnie aparatu z rąk, nie marudzi „opi, opi”, nie chce co pięć minut, a to „piciu” , a to „palu” (czyt. paluszki), a to coś jeszcze.
Po prostu szła, nawet nic nie mówiąc, jakby wzięła się za myślenie o przyszłości swojego życia (co raczej niemożliwe). Zaduma na całego.

Podeszłyśmy do stawu, gdzie wśród liści pływały kaczki. Tu po raz pierwszy Lola rzuciła się do biegu. Ja rzuciłam się za nią, z dyndającym na szyi aparatem. Myślę sobie... wpadnie mi tam i tyle będzie z wyprawy, a ja tu łudziłam się, że ona jakieś mądre przemyślenia w głowie skrywa...
Zdążyłam w ostatniej chwili, ale jakież było moje zdziwienie, kiedy Lola wcale nie zamierzała wbiec do wody, tylko przykucnęła na brzegu i obserwowała pływające po wodzie liście. Odprowadzała je wzrokiem i dorzucała nowe. Spokojnie, bez codziennych szaleństw, pisków, psocenia.
Potem przeniosła swoją uwagę na kaczki, na szeleszczące pod małymi bucikami liście, na wysokie prawie nagie drzewa...

Normalnie byłam dumna z mojej małej córeczki, że tak całą sobą chłonie to wszystko. Jak widać wrażliwość drzemie w każdym z nas, nawet w małym rozbrykanym dziecku.
Czasem trzeba tylko podsunąć jej odpowiedni impuls, żeby mogła się obudzić i zakiełkować.

Nasza wrażliwość została wczoraj dogłębnie wypieszczona przez uroki jesieni. Dzielę się Wami odrobiną...

Kto zgadnie pierwszy, co z tymi dwoma zdjęciami jest nie tak? :)


 

 

2008-10-14

Rose October

                    

Październik... Złota jesień. Dwa miesiące do Wigilii. Prawie trzy do Nowego Roku. Zwyczajne chronologiczne obliczenia.

A czym dla mnie jest Październik?
Jest miesiącem wyjątkowym.
Po pierwsze ostatniego zdmuchuję z tortu świeczki, a po drugie to miesiąc Różowej Wstążeczki, symbolu walki z rakiem piersi.
I z tej właśnie okazji serwuję sobie urodzinowe prezenty w postaci corocznych badań kontrolnych. Regularnie, od pięciu lat. Dotychczas skupiałam się przede wszystkim na cytologii i usg piersi. W tym roku dołożyłam jeszcze badania krwi, moczu i usg jamy brzusznej.

Tak, być może jestem hipochondrykiem.
Tak, chcę być zdrowa.
Tak, chcę żyć jak najdłużej, bo mam dla kogo.

Łączny koszt badań spustoszył mój portfel o około 200zł.
Dużo? Biorąc pod uwagę ważność przedsięwzięcia... absolutnie nie. Gdybym mogła zapłacić na zapas za swoje życie, zapłacić za miejsce w niebie z widokiem na swój dom, wyłożyłabym nawet więcej, ale nie mogę. Stąd moja systematyczność w corocznych badaniach. Tylko tyle, ale jakże wiele mogę zrobić dla swojego ciała i swojej rodziny. Nie jestem w stanie przewidzieć tego czym uraczy mnie zdrowie, ale jestem w stanie zapobiec komplikacjom związanym ze zbyt późnym wykryciem groźnych chorób. I jestem jak najbardziej na TAK! Nawet trzy razy na TAK!

A Wy duszyczki moje? Dbacie o siebie?
Wystąp z szeregu, ta która jeszcze nie była w tym roku chociaż na cytologii i usg piersi?
No dalej, dalej, schowajcie do kieszeni wyrzuty sumienia o braku czasu,  chęci i nastroju i mi się tu przyznajcie, której zależy nie zależy na zdrowiu.

Karą dla tych, które wystąpiły niechaj będzie ta oto statystyka.

Średnio co 40 minut rak piersi diagnozowany jest u kolejnej Polki. 
Oznacza to 35 nowych zachorować dziennie, 14.000 rocznie. 
Prawie 5.000 czyiś matek, żon, córek i przyjaciółek rocznie umiera, głównie z powodu wykrycia choroby w zbyt zaawansowanym stadium. 
To oznacza, że co 16 Polka zachoruje w ciągu swojego życia na ten nowotwór.

Zostawiam Was z tymi myślami.
Nie żebym straszyła.
Ja tak z dobrego serca o Was pomyślałam.

Wasza wracająca do zdrowia
Virginia

2008-10-13

Moja sobota... tylko moja

Ostatnimi czasy, choroba niczym wąż owinęła się wokół naszego domu i zaciskała raz mocniej raz słabiej, ale nagminnie od trzech tygodni. Bez możliwości wyjścia i wpuszczenia kogoś do środka (oprócz oczywiście odważnych babć, dobrych wróżek, ze świeżymi dostawami owoców i dobrych rad). Te trzy tygodnie, w wersji jakiejś zmutowanej, pokazały mi, jak szybko upływa czas w bylejakości. Oprócz latania z lekarstwami, ciągłym pozbywaniu się kurzu, gotowaniu i izolowaniu dziecka chorego od dziecka zdrowego, nie zrobiłam nic.
Zupełnie nic...
Jakże zła jestem na to...
Jakże pusta się zrobiłam...
Jak wielkanocna wydmuszka.
Zmarnowałam trzy tygodnie i wczoraj tymi wyrzutami sumienia zaczęłam się już autentycznie dusić.
Poczułam się jakby wylano na mnie wiadro z betonem i natychmiastowo musiałam podjąć reanimację ciała, niedopuszczającą do zastygnięcia tej szarej mazi.

Więc postanowiłam zrobić sobie dobrze... Tak tak, w pełni tego słowa znaczeniu. Nie chodzi o żadne punkty G, C czy E, ale o wybalsamowanie swej skołatanej rutyną duszy i zmęczonego chorobą ciała.
Oglądnęłam sobie film, który odkładałam z półki na półkę już od miesiąca i ... i nie żałuję, niczego nie żałuję, czego nie zrobiłam przez te ponad dwie godziny, a co zrobić bym mogła.
Biografia Edith Piaf mną wstrząsnęła. Nie spodziewałam się, że jej życie było naznaczone takim piętnem cierpienia. Że ten drobny ptaszek nie miał tak naprawdę nikogo, ani niczego, oprócz siły głosu. Opuszczona przez matkę, wychowywana przez kobiety do towarzystwa, sponiewierana ulicą, bólem, strachem, bez miłości, z sercem obolałym po utracie dziecka, potem po utracie ukochanego, z alkoholem we krwi, narkotykami, uzależnieniem od leków...
W wieku 48 lat zmarła na raka wątroby.

Ktoś powie..."toś sobie kobito balsam dla duszy urządziła"... niech mówią co chcą... miałam powód do wypuszczenia łez, które kryły się od jakiegoś czasu pod powiekami.
"Niczego nie żałuję"... polecam.

Później skończyłam dzień wcześniej rozpoczętą książkę, "Casting na diabła" Grażyny Bełzy.
Blogerki o pseudonimie gabigabi ... Proza poezją malowana. Mocna, a zarazem tak piękna.
Przynajmniej dla mnie... nie wiem, może się nie znam, ale chciałabym tak pisać jak Pani Grażyna. Moje ukłony. Dziękuję za książkę z dedykacją. Zapewniam, że nie był to dla mnie czas stracony.

To była sobota, która pozostawiła we mnie nowy smak życia.
Czyjegoś życia.

Wasza wzruszona filmem i książką
Virginia


2008-10-08

Złota polska jesień... po naszemu

Siedzę zmarznięta i owinięta kocami. Mimo kilku warstw wierzchnich czuję na ciele zimno i ogromne osłabienie. Każda część ciała żyje sobie odrębnych życiem.
Przy komputerze parują dwa kubki gorącej herbaty.
Jedna z cytryną, jedna z miodem.
Charlie gra na konsoli. Blady i zmęczony chorobą, ale uległam jego prośbom...
Lola marudzi od rana. Oprócz kasztanów nic ją nie interesuje...
Za chwilkę trzeba brać się za zrobienie obiadu...
Jestem słaba, idę się położyć chociaż na pół godzinki, jeśli oczywiście mała nie zdąży się pokłócić z kasztanami, które kulają się nie w tę stronę co ona by chciała.

Wybaczcie mi brak komentarzy pod ostatnim postem. Nie mam sił. Dziękuję nowym "twarzom", które do mnie zawitały. Obiecuję, że Was odwiedzę dziewczyny, już wkrótce.
Dziękuję za kolejne polecenie mojego bloga. Może krasnoludek się ujawni? :)
Bo nie wiem, komu mam dziękować... chyba, że Onet mnie tak bardzo pokochał? Co raczej niemożliwe, bo znajomości tam nie mam.
Gwiazdka była mi potrzebna. Rozświetliła troszkę naszą domową izolatkę.
Mam zapalenie oskrzeli... jakby nam szkarlatyny było mało.
Parapet zastawiony lekarstwami.
W lodówce antybiotyki i priobotyki.
Kiedy to się wreszcie skończy?

Buziaków nie przesyłam, żeby nie zarazić.
Strzeżcie się przed choróbskami, bo czas mamy paskudny.

Wasza Eskimoska
Virginia


2008-10-06

Shit out of luck

Mam wrażenie, że szabat czarownic się zebrał, gdzieś tam daleko i upojone drogim winem uprzykrzają mi życie wbijając szpikulce w szmacianą Virginię.
Codziennie jedna, czasem dwie, pięć, dziesięć.
Ale nie dam się wam bestie aroganckie, przebiegłe i poczochrane... zgińcie, przepadnijcie i ode mnie się odwalcie. Co wy sobie myślicie, że ja nie dam rady? Że się poddam i po kątach ryczeć będę?
Nie nie kochane, silniejsza jestem niż się wam wydaje, zwijajcie swoje czary mary i na miotły drogie panie... Do czynienia z wami miałam już kilkanaście, lub nawet set razy. Z miotłami podwiniętymi przegoniłam was z mojego życia. Kurzyło się wam spod kiecek.
Bo szczęście moje ciężko odczarować.

Choć tym razem przyznać muszę, że analiza w potach i oparach, przyniosła wam częściowy rezultat. Przeraziłyście mnie atakując zdrowie moje i najbliższych, z naciskiem na moje i Charliego.
Krok odważny. Nie powiem. Bawicie się dobrze?
Bawcie się mną, ale od Charliego wara, bo jak łomot spuszczę jednej, drugiej i trzeciej, to zostanie prochów mniej niż z kadzideł waszych.
Nie żartuję.

Na dziś dzień punkt dla was.
Z nawrotem szkarlatyny u Charliego grubo przesadziłyście. To był cios poniżej kobiecej wrażliwości.
To mały chłopiec... dwie szkarlatyny w jednym miesiącu... za dużo jak na jego blade po pierwszej chorobie ciałko. Kolejne dwa tygodnie antybiotyku... i moje myśli o powikłaniach.
Udało się wam zbić mi ciśnienie do 89/66.

Co do mnie, no cóż, walkę podjęłyście... starannie widzę opracowaną.
Bóle głowy nasilające się od miesiąca, uczucie zbliżającego się omdlenia, mroczki, niepełne oddychanie, ciągłe uczucie zimna, bólu - jakby ciało odkleiło się od kości, ból w klatce piersiowej i wzdłuż kręgosłupa, wrażenie jakby się połknęło słonia jeszcze przed śniadaniem, do tego schodzący kamień z nerki i drugi już rok ból zębów...
Według wstępnej diagnozy lekarza pierwszego kontaktu wrzody żołądka, bądź IBS ...
Nie dam się. Walkę rozpoczynam. Jutro pierwsze badania, podstawowe, od których zacząć trzeba.

Walkę rozpoczyna też Charlie. Drugą... ze szkarlatyną.
Trzymaj się rycerzu... marchewko moja.
Lolu, księżniczko nasza... nie daj się i tym razem.

p.s. znikam ostatnio na jakiś czas, co jakiś czas, bo mam radiowy przedpotopowy internet, z którym sobie nie radzą i usterki po dwa dni naprawiają... więc wybaczcie moje nagłe zniknięcia

Wasza przez czarownice nakłuwana
Virginia
 
 

2008-10-02

"Człowiek jest tylko tym, czym siebie uczyni"

Człowiek jest tylko tym, czym siebie uczyni pisał filozof Jean-Paul Sartre, tworząc tym samym najważniejszą zasadę egzystencjalizmu. Jestem wierna tej myśli, choć nie zawsze mam odwagę w nią uwierzyć, nie zawsze jestem skłonna do projektowania samej siebie. Bo czyż nie byłoby prościej budzić się rano i mieć pewność, że stąpamy po wyznaczonej krok po kroku prawidłowej linii życia?
Czyż nie byłoby łatwiej, gdyby wraz z narodzinami dołączano nam do becikowego z góry ustalony projekt naszego bytu na ziemi? Co, gdzie, kiedy, jak długo? Tymczasem tak nie jest.
Sami decydujemy o tym, co zrobimy jutro.

Sartre głosił, że "egzystencja wyprzedza esencję" czyli, że jakość naszego życia, określa to kim jesteśmy. Człowiek sam siebie tworzy, buduje, ulepsza, bo nie ma cech stałych, może być kimś więcej niż jest. Realizujemy się bowiem całe życie, szukając najlepszej drogi. Niekoniecznie ostatecznej.
I chociaż nie jesteśmy w stanie przewidzieć skutków naszych wyborów, to jednak są to nasze wybory, składające się w całości na naszą osobowość.

Zauważyłam jednak u ludzi pewien brak wiary w to, że jesteśmy w stanie rzeźbić własną tożsamość. Poddajemy się stereotypom dnia codziennego, przyjmujemy rzeczywistość taką jaką oferuje nam życie, nie wkładając w nią siebie. Dajemy tylko ciało zapominając o duszy.
I tak tkwimy w nieudanych związkach, małżeństwach bez przyszłości, sztucznych przyjaźniach, pracach dających pieniądze i nic poza tym. Nasz sentymentalizm do rzeczy (stanów) już posiadanych jest tak wielki, że zmiany wydają nam się ingerencją niekonieczną. Czekamy co przyniesie kolejny dzień.
A może czasem dobrze jest zastanowić się naszą egzystencją?
Nad tym, czy przypadkiem zbytnio nie odsunęliśmy się na bok przed własnym życiem?  
Przecież przeznaczenie nasze po części zawarte jest w nas samych...
Nieprawdaż?

Wasza filozofująca dziś przy bólu głowy, mroczkach i ciśnieniu 100/73 :)
Virginia

2008-09-28

O pewnym talencie słów kilka

Sobota. Godzina 22.30.
Koniec programu zgarniającego największą kasę w tym sezonie, występującego z szeregu przez tańczącymi gwiazdami na nogach, na lodzie, a także przed umiejącymi tańczyć w Barcelonie.
Zdecydowanie "Mam talent" przoduje w oglądalności i cenie za 30 sekundowy spot w pięciu długaśnych przerwach reklamowych, co mnie wyjątkowo cieszy, bo w konkurencyjnej stacji wyczekiwałam kolejnego wcielenia boskiej zakonnicy... nie dziewicy.

Godzina 22.31.
- Mamuś, a pobawisz się ze mną w Mam Talent? - zapytał mój syn osobisty.
- Ale mam być talentem czy jurorem? - zapytałam
- Jurorem... rozgość się na fotelu, po prawej i po lewej masz przyciski, musisz grać wszystkich trzech... ja będę Talentem - odparł Charlie i zniknął, prawdopodobnie w pseudo przymierzalni.
Ciekawość mnie zżerała co też za talent zostanie mi przedstawiony. Wierciłam się na fotelu niczym P.Chylińska, przekrzywiając główkę w lewo i prawo niczym P. Foremniak (czytaj klon P.Tyszkiewicz) i robiłam usta w dzióbek "ala" P.Wojewódzki.

Wyszedł Talent. Wersja pierwsza.
- Dzień dobry, nazywam się Adam i pokaże swój talent... stanie na głowie na kanapie bez podpierania się rękoma.
Dusiłam się od śmiechu, ale z powagą postanowiłam oglądnąć występ Pana Adama na moim tapczanie i przycisnąć trzy razy TAK.
Muszę przyznać, że czegoś takiego się nie spodziewałam.
Pan Adam mnie zachwycił.
Skupieniem w oczach.

No i się zaczęło... pobawisz się jeszcze mamuś, błagam... a że bawiłam się świetnie po pierwszym występie to nie odmówiłam.

Wyszedł Talent. Wersja druga.
- Dzień dobry, nazywam się Marek Czesław... No zapytaj skąd jestem? - wycedził bokiem Charlie.
- Skąd jesteś drogi Marku Czesławie? (nie wiedziałam , co imię, a co nazwisko)
- Jestem z Afryki i pokażę Wam sztuczkę z tańczącymi balonami.
TAK. TAK. TAK.

Talent. Wersja trzecia.
- Dzień dobry, nazywam się Patryk i jestem Człowiek Drzewo.
- Skąd jesteś Człowieku Drzewo? - zapytałam wczuwając się coraz bardziej w jurorkę blondi.
- Z lasu.
- Dobrze zatem pokaż co potrafisz.
TAK. TAK. TAK.

Talent. Wersja czwarta.
Szybkie otarcie moich łez.
Poprawa makijażu. Wizja. Wchodzimy.
- Dzień dobry, nazywam się Zygmunt i pokażę sztuczkę, że o tak... się schylę i przełożę ręce między nogami i dotknę o tak ... pleców
- Dziękujemy Zygmuncie, nie pytam nawet skąd jesteś.
TAK. TAK. TAK.

Talent. Wersja piąta.
- Dzień dobry, mam na imię Szymon i pokażę Wam sztuczkę z psem grającym na gitarze.
- Skąd jesteś Szymonie?
- Z daleka, a sztuczka wygląda tak...
TAK. TAK. TAK
Doglądnęłam rekwizytu. Pies biorący udział w programie nie doznał żadnego uszczerbku na zdrowiu.

Talent. Wersja szósta.
- Dzień dobry, nazywam się Marek Czesław, ten z Afryki i pokażę kolejny taniec balonów, jeden na drugim, z piruetami i przytulaniem.
TAK. TAK. TAK.

Talent. Wersja siódma.
- Dzień dobry, nazywam się Patryk, wy mnie już raz wyrzuciliście, ale teraz pokażę coś lepszego ... minę płaczącej baby - mówiąc to wysunął koniec języka, usta zrobił w dzióbek i ...
Prawdziwe łzy zebrały się w jego oczach.
TAK. TAK. TAK.

Wersji było jeszcze kilka, ale śmiech odebrał mi zdolność myślenia.

Zdecydowanie jestem za takim spędzaniem wieczoru !!!
YES. YES. YES.
Mój syn ma ma wielki talent... już dawno nikomu nie udało się przez godzinę rozśmieszać mnie do łez.
Bawiliśmy się rewelacyjnie.
Dziecięca wyobraźnia to niepokonany talent.
(chociaż dostrzegłam w nim też coś z aktorstwa i miłości do śmiania się, nawet z samego siebie).
To niesamowite uczucie, śmiać się do łez z siedmioletnim chłopcem.
Kocham Cię Charlie... miłością
nie do zmierzenia,
nie do ogarnięcia,
nie do pojęcia.
Jesteś cudem nie do skopiowania.


2008-09-24

Karuzela myśli moich

Jestem. Żyję. Od tygodnia w kloszu zwanym domem.
Nikt mnie nie odwiedza, ja nie wychodzę do nikogo, bo mam na sobie całą armię paciorkowców wydychanych i wypluwanych przez synka. Już nie wygląda jak marchewka. Zamienił się sucharka.
Jego skóra postarzała się o kilka lat i nie chce przyjmować kremów.

Lola broni się dzielnie przed szkarlatyną.
Ja się staram, choć wyczuwam na wyciągnięcie ręki anginę.
U Loli przebijają się trójki na dole i na górze.  Jest niespokojna i najchętniej pełni funkcję całodniowej bombki choinkowej. Żadna zabawka nie wzbudza jej zainteresowania, żadna bajka nie skusi do samotnego siedzenia na kanapie, żaden obiad nie smakuje tak jak smakował.
Ma za to nowy sposób na niegubienie z oczu mamy. Chwyta mnie momentalnie za rękę, kiedy już nie daję rady i odklejam ją od siebie kładąc na ziemi. Nie puszcza bez łez.
A jedną ręką to się podobno kury maca (chociaż wczorajszy bogracz po trzech godzinach wyszedł mi znakomity). Kury nie wymacałam, bogracz przyrządziłam, ale tylko dlatego, że zgodziła się chwilowo zamienić rękę na nogę. Uczepiła się i wisiała tylko sobie znanym sposobem.
Do tego wszystkiego z wielkim żalem powtarzała "opa, opa, opa, opa..." co wytrąca mnie z logicznego myślenia i wyklucza jakąkolwiek rozmowę telefoniczną. Wybaczcie Ci co dzwonicie.
Mam w domu terrorystkę. Jestem niezdolna chwilowo do porozumiewania się.
Telefon to wróg zabierający mamę i jej jedną rękę.

Dlatego kilka pełnych wdechów robię dopiero, kiedy Druga Połowa wraca, co ostatnio jest stanowczo za późno. Pracoholizm się pogłębia i jest już jak ośmiometrowa studnia. Na szczęście woda z niej jest.
Lola przeskakuje wówczas na niego niczym mała małpka z mamy na tatę.
I tak za rękę z tatusiem do samej kąpieli.
Żeby nie powiedzieć rzep, powiem... cud miód magnesik :)

Z wszystkim jestem do tyłu. Nawet ze snem, który to ostatnio mnie opuścił. Kiedy tylko kładę głowę na poduszkę, czuję jak się rozkręca zabójcza karuzela i milion myśli po całym dniu próbuje się przebić do rzeczywistości.
Powinnam się chyba udać na jakiś "kurs niemyślenia".
Nie potrafię się położyć, zmówić paciorka, odliczyć pięć owieczek i zasnąć (zazdroszczę osobnikowi płci męskiej po drugiej stronie łóżka,on odlicza dwie i śpi).

Jak mam spać kiedy:
- na ogrodzie czeka basen do wyszorowania i schowania
- spalił się czajnik na wodę
- kwiatki w domu przechodzą sezon chorobowy i ginie codziennie jakiś
- nie wiem jak wychowam kota, który ma pojawić się za tydzień
- nie wiem co zrobię z psami, które nienawidzą kotów
- Charlie nie był dziś w szkole, a robili im zdjęcia do gazety
- miałam pisać, a nie mam kiedy i wena chwilowo gdzieś sobie poszła w cholerę
- zepsuł się odkurzacz
- przeraża mnie Lola i jej ciągle nieodcięta pępowina
- Charlie i powikłania po szkarlatynie (uskarża się dziś na ból ręki)
- zapomniałam schować rosół do lodówki i skisnął
- zimno mi ciągle
- gardło boli
- balkon miał być zrobiony, a kolejny fachowiec terminu się nie trzyma
- nie wiem co z moją pracą, męczę się, duszę i gotuję w sosie, który wypala moje gardło i najchętniej bym zwymiotowała całe pięć zmarnowanych lat
- chcę iść do kina, a nie mam kiedy zajrzeć na repertuar
- mam pięć książek oczekujących w kolejce na mojej biblioteczce
- i jakieś trzydzieści w księgarni
- zamówiłam sobie płytę w Merlinie i kosmici ją zjedli po drodze, bo niby Merlin wysłał, ale do mnie nie dotarła
- psuje się telewizor, wyłącza się sam, chyba jak mu duszno
- trzeba mi iść do dentysty i wstawić trzy implanty
- do ginekologa, a nie odbiera od tygodnia telefonu
- do fryzjera, ale niestety nie przyjmuje w niedzielę
- do pana nerkowego, bo kamienie chyba rosną
- papier toaletowy się skończył
- wyprasować muszę dwadzieścia męskich letnich koszul
- muszę też zajechać do weterynarza na zabieg usunięcia kamienia i dwóch mleczaków (nie u mnie ma się rozumieć, o yorka mojego)
- wypadałoby pomyć i pochować letnie buty
- wyprasować całą resztę
- przyciąć róże trzeba, bo się złamią od ciężaru śniegu
- w piątek aerobik, a ja chyba nie pójdę, pewnie jestem nosicielem szkarlatyny
- w sobotę szkolenie w pracy, a ja coraz bardziej przeziębiona, pewnie znowu będzie, że wymyślam
- mam to wszystko w głowie, pomysł, słowa, całe zdania, a w ciągu dnia nie sposób zasiąść do laptopa i tym tempem skończę za pięć lat, jeśli to coś w ogóle skończę
- chcę iść na studia, ale nie ma nocnych, tylko wieczorowe
- śmierdzi u chomika, ale nie ma trocin
- na poddaszu wali się sufit
- mam ochotę coś komuś powiedzieć, ale dyplomacja podobno trendy
- piiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiii
- piiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiii
- piiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiii

Byle do wiosny.
Wybaczcie mi zaległości. Nadrobię jak się skończy chorowanie.
Teraz idę uspać ząbkującą Lolę, bo wzywa "mami, mami, mami".
Potem wylosowany z powyższej listy punkt 26, czyli prasowanie.
Do wanny mam jeszcze trzysta stron biografii Virginii Woolf.
A potem pewnie tkwiąc na karuzeli bezsenności, koło pierwszej bądź drugiej, stworzę kolejną listę męczących mnie myśli.
Wy też tyle myślicie?
Powiedzcie, że tak..., że to przesilenie jesienne.


Wasza zmarznięta, kocem owinięta
Virginia


2008-09-20

Sezon marchewkowy otwarty

W środę wieczór Charlie źle się poczuł. Miał silny katar, uskarżał się na ból gardła i ogólne osłabienie. Ale gorączki nie miał. Wczoraj rano wszystko wskazywało na to, że nic mu nie jest, pozostał jedynie ból gardła. Ale ja tam szczerze mówiąc kompletnie nic nie widziałam.
Automatycznie zatem jego próby wymuszenia na mnie pozostawienia go w domu zetknęły się ze sprzeciwem. Pamiętam moje stukanie termometrem o kostkę od kciuka i tym samym sztuczne podbijanie gorączki (mamo wybacz).
W końcu jednak, ku mojemu późniejszemu niezadowoleniu wygrał i cały dzień rozrabiał, a jego energia odbiegała znacznie od energii dziecka chorego. Mimo wszystko wspomniał jeszcze kilka razy o gardle i pociągał coś nosem, więc zapobiegawczo dałam mu kilka lekarstw.

Jakież było moje zdziwienie, kiedy na wieczór zaczął wyglądać jak zmutowana marchewka !!!
Pomarańczowy, opuchnięty, buzia w krostki.
Byłam pewna, że to wina zmieszania lekarstw i on jako alergik zareagował zaraz wysypką.
Na co Druga Połowa przyznała się z podkulonym ogonem, że w aptece mu powiedzieli, że Panadolu z Lipomalem nie można mieszać.
Jezusie kochany. Myślałam, że go spłuczę w toalecie.

 - To wcześnie mi mówisz o tym.
 - Nic mu nie będzie, zejdzie do jutra.

Ale do jutra nie zeszło. Co gorsze Charlie dziś z marchewki przemienił się w człowieka małpę. Przeraziłam się i to dość konkretnie. Nos dwa razy większy, spuchnięty między oczami. Te podkrążone i malutkie jak guziki. Broda niczym dojrzały bordowy pomidor, spuchnięta, zaogniona, szorstka, jakby go ktoś w nocy pumeksem wyszorował. Uszy spuchnięte, szyja i głowa cała w kropkach.Skóra na ciele nienaturalnie sucha, wygląda jak poparzona. Nie było na co czekać.

Wizyta umówiona na 12.
Stwierdzenie jednoznaczne.
Szkarlatyna. Dwa tygodnie antybiotyku, a potem wielkie łuszczenie się skóry, jak u węża.
Na śmierdzącego skunksa skąd żeś to chłopie przyniósł?
Piękne rozpoczęcie roku szkolnego.
Ale to nieważne. Damy sobie radę. Jeszcze pamiętam jak kolorować serię obrazków z religii.

Pytanie tylko... gdzie teraz ukryć Lolę?
Ona jest jeszcze mała, nie wyobrażam sobie teraz u niej szkarlatyny. Przyjmowanie lekarstw przez nią to moje wielkie siłowanie się, a jej plucie na cały pokój. Boję się, bo wczoraj miała gorączkę i o zgrozo piła z kubka Charliego.
Help, nie chcę dwóch zmutowanych marchewek w domu!!!

Na zakończenie dodam, że... boli mnie gardło, wszystkie kości i swędzi broda. Oczami wyobraźni widzę siebie ze spuchniętym nochalem.
Zaglądam co chwilkę do lusterka w celu namierzenia pierwszej krostki.

S.O.S...
S.O.S...
S.O.S...

Wasza przerażona wizją trzech zmutowanym marchewek
Virginia
 
 

2008-09-16

Hibernaculus

Kropelki deszczu spływają po szybach. Jedna wyprzedza drugą. Zabiera po drodze następną i łącząc się w wielką kroplę staczają się w dół, gdzie odbijają się od ramy okna i kończą swój kroplany żywot.
Drzewa tańczą na wietrze, ptaki walczą z podmuchem, kot nie wyszedł na polowanie.
Szaro, brudno i zima.
Cichosza.

Dla mnie nadeszły nieodwracalne skutki owej szarości. Zapadam w stan hibernacji. Nie wiem czy już wspominałam, ale mój organizm został stworzony do życia tylko w dwóch porach roku.
Wiosna i lato, to jest to co Virginia kocha najbardziej.
Pozostałe dwie to walka o przetrwanie. Ciężka, żmudna i przerażająco długa.

Od rana do następnego rana marznę. W domu niby dwadzieścia stopni, a ja mam zmarznięte stopy, dłonie, nos i uszy. Nie pomagają wełniane bamboszki, litry gorącej herbaty  i fakt, iż wyglądam jak mumia, owinięta chustami, kocami  i szlafrokiem w nocy.
Brakuje mi tylko nauszników i czegoś na nos.
Mogę wyglądać jak mumia przebrana za klauna, byleby mi było cieplej.

Gdybym nie musiała, nie opuściłabym swej jaskini, aż do pierwszego krokusa. Ale jest jak jest i trzęsę się na samą myśl o wyjściu z domu. I o katarach, kaszlach, bólach głowy i zimnych pośladkach.

A mówiąc o pośladkach przypomniała mi się pewna anegdota.
Dziś rano oglądałam zza koca urywek programu, w którym to mówili, że muzyka wpływa na seks i pewien pan stwierdził, że jak puści się kobiecie urywek jazzu z fletami dominującymi na pierwszym planie, to seks będzie bardziej udany.
A przepraszam... flet prosty czy poprzeczny?
Cóż za znajomość kobiecej sfery erogennej.
Jestem pełna podziwu.
Większej bzdury nie słyszałam.

Mnie tam żaden flet, ani klarnet, ani nawet obój nie ruszy w takie zimno.Nawet gdyby mi wymachiwali nimi na żywo przed nosem. Chyba nie jestem wzrokowcem.

Wino proszę.
Rozgrzewające.
Całą butelkę.
To wtedy możemy negocjować.
I wówczas jestem nawet skłonna zrzucić z siebie szlafrok.

Trzymajcie się kochani. Nie dajcie się tej londyńskiej pogodzie.

Wasza Hibernaculus Virginius

2008-09-14

Miss Fitness

Jestem kobietą aktywną fizycznie.
Być może uprawiane przeze mnie sporty nie będą nigdy rekomendowane przez komisję Miejskiego Kółka Sportów Modnych (jeżeli takowe w ogóle istnieje), ale ja mam przynajmniej spokojne sumienie, że nie zastygam w bezruchu.
O poranku wyskakuję z łóżka spóźniona średnio trzydzieści minut, zatem czynności poranne wykonywane tanecznym krokiem, w tempie przyśpieszonym zastępują obiecywany sobie od lat jogging.
Moje pośladki i uda korzystają na tym najskuteczniej, gdyż pogłębiająca się skleroza nakazuje mi bieg po dwudziestostopniowych schodach kilkanaście razy... a to po tornister, a to po pieluchę, po krem dla dzieci, po bluzę, po czapkę, po mundurek, otworzyć okna, zaścielić, po nożyczki do paznokci, po  jeszcze jedną bluzę, zamknąć okna... a to dopiero poranek.

W ciągu dnia wyczynowo jeżdżę wózkiem dziecięcym i sklepowym też.
W tym pierwszym odpadła blokada zabezpieczająca przed obracaniem się kółek, co doprowadza mnie do szewskiej, kiedy ja chcę w lewo, a on w prawo.
Sklepowy natomiast wypełniony toną zakupów wymaga jeszcze wyższych umiejętności sterowania, bo tam z kolei kółka po załadowaniu nie jeżdżą wcale. Albo jadą wprost na regał, posuwających się żółwim tempem klientów, bądź co gorsze na samochód... nie nasz oczywiście.
Popołudniami chodzę na spacery (Lola to maratonka, trzy km to próg wyjściowy), jeżdżę na rowerze (częściej jednak biegnę za nim), na hulajnodze (kiedy nikomu się jej nie chce prowadzić), skaczę na trampolinie, latam odkurzaczem, kosiarką i podobno na miotle czasem też.
Ale czyż miotła między nogami kobiety nie jest uroczym atrybutem?
Eee, tam od razu, że niby Czarownica.
Dama na rurce, tylko w innej konstelacji.

Latam też na desce kilka godzin tygodniowo (oczywiście, że do prasowania) i średnio co trzeci sezon na snowboardowej, żeby nie było, że marnuje się na poddaszu.
Jeżeli chodzi o dźwiganie ciężarów, to jestem na dobrej drodze. Trenuję codziennie, trzynaście kilo Loli, w tysiącu seriach. Biceps dwadzieścia dwa cm, czyli prawie jedna trzecia z ręki Pudziana.

Wczoraj jednak uznałam, że pokażę wszem i wobec jaką ja to mam wytrzymałość ruchową i udałam się na aeorobik.
Z wielką dumą wkroczyłam po sześciu latach na salę i pomyślałam sobie "to ja Wam teraz pokażę"...

No i pokazałam.
Boszeee, całe szczęście sztuk nas było niewiele i nikogo nie stratowałam, swoimi krokami w przeciwną stronę. Z ćwiczeniami na macie było już lepiej, a to dlatego, że nikomu nie zawadzałam.
Sapałam, dyszałam i cierpiałam w samotności gapiąc się w sufit.Trenerkę podziwiam. Ona płynnie oddychała, całą godzinę opowiadała i jeszcze odliczała pięć dziesiątek. Niesamowita.
Gdybym jeszcze wiedziała, co mówiła... ale ja byłam tak zajęta płynnym oddychaniem, co by mi to pomóc niby miało, że nie docierało do mnie nic, oprócz "wdech"..."wydech"..."wdech"... "wydech"...

Nie muszę chyba pisać, że dziś rano zsunęłam się w dziwniej pozycji z łóżka i nie tańczyłam do "Mamma mia"... Nie zrobiłam też śniadania, na obiad zamówiłam pizzę, a latanie na odkurzaczu przełożyłam na poniedziałek.
Patrzę tylko w prawo, bo mięśnie szyjne lewe zdrętwiały, boczne nad pasem też, lewego uda nie czuję (ale to od dawna już), a prawe dorównało prawie lewemu. Łydki rozszarpują piranie, bliznę po cesarce kruki i wrony, a kaloryferka jak nie było tak nie ma.

Nie, żeby narosła we mnie jakaś animoza do trenerki, bądź ćwiczeń.
Dam radę.
Jeszcze zostanę Miss Fitness.


2008-09-09

Ach to życie

Moja pokusa podglądania innych przybiera na sile.
Chcę więcej, więcej i szybciej ... czytać oczywiście :)
Bo pisząc o podglądactwie nie mam na myśli projektów typu Nasza Klasa, Big Brother, czy aktualnie na topie J&J czyli Jola i Jarek (koń i słoń robią karierę). To proste, puste, wyreżyserowane bzdety. Jakże mocną depresją musi być przesiąknięty pan J.J. skoro posunął się do tak upokarzającego kroku.
Amen.
Białe jest białe, a czarne jest czarne... bądź czarne jest białe, a białe jest czarne... och, ach... słowa tego typu jakoś też nie pobudzają mojej pasji podglądactwa. Polityka kuleje u mnie jeszcze bardziej niż wędkarstwo. Nie zamierzam się wgłębiać, pogłębiać, czy nawet zwyczajnie wsłuchiwać.
Po prostu nie chcę. Śnią mi się potem horrory o ptakach.

Sąsiadów też nie podglądam, z racji tego, że nie mam ich zbyt wielu. Poza tym moja Druga Połowa traktuje mnie jak prawdziwą księżniczkę w wieży zamkowej, której strzeże niczym rycerz w świetlistej zbroi przed koczującymi w ogrodzie paparazzi i zasłania antywłamaniowe rolety tuż po dwudziestej. Nie widzę zatem nic, oprócz drugiej warstwy wewnętrznych rolet, zasłanianych tuż po zasłonięciu tych pierwszych :)
Jak chcę coś zobaczyć, to udaję, że brakuje mi powietrza.
Wówczas jakaś szparka się znajdzie.

Czyim zatem życiem pragnę się napawać?
Czyim losem owinąć?
Czyim myślom poddać?

Od pewnego czasu jestem wypełniona ciekawością i nieodpartą potrzebą zapoznania się z życiem wielu pisarzy i pisarek. Zaczęło się od Virginii Woolf, poprzez Jane Austen, Sylvię Plath, Ernesta Hemingwaya...
To niesamowite uczucie czytać ich myśli po tylu latach. Uśmiechać się razem z nimi. Czuć na swym ciele strach, ból i przygnębienie jakie im towarzyszyło przez większość życia.
Przeżywać śmierć... przedwczesną, tak niepotrzebną.

Virginia Woolf mając 59 lat wyszła z domu, zostawiając przepiękny list do męża. Przeszła przez podmokłe łąki i rzuciła się w nurt rzeki Ouse. Jej ciało znaleziono dopiero trzy tygodnie później.

Jane Austen walczyła długo z depresją i ogólnym przemęczeniem organizmu. Przyczyna jej śmierci nie jest do końca znana. Miała 41 lat.

Sylvia Plath zamknęła dzieci w bezpiecznym dobrze wentylowanym pokoju, a sama odkręciła gaz i zmęczona depresją odebrała sobie życie mając 31 lat.

Ernest Hemingway w wieku 62 lat, po długich walkach z depresją i alkoholizmem, odebrał sobie życie we własnym domu strzałem z dubeltówki.

Jak myślicie kto będzie dalej?....
Przerwałam pasmo historii kończących się tak tragicznie.
Zmęczyłam się, czułam ból razem z nimi, zatopiłam się w ich codziennej depresji.
Pragnęłam czyjejś radości z tworzenia, szalonych emocji, rozkładających się skrzydeł. Przecież ktoś chyba czerpał z tego satysfakcję?
Sięgnęłam zatem po autobiografię Stephena Kinga. Myślę sobie, sześćdziesiąt książek, prawie wszystkie zekranizowane, żyć nie umierać... to pisarz w wielopokoleniowym sukcesem, pewnie raduje się od rana do wieczora.

I jakże się myliłam... Pocieszył mnie jedynie skromny fakt, iż jeszcze Stephen King jeszcze żyje.
Oto fragmenty:
"Pod koniec moich przygód co wieczór wypijałem skrzynkę piwa. Doszło do tego, że prawie nie pamiętam, jak pisałem jedną z moich powieści Cujo. Nie mówię tego z dumą, ani ze wstydem, jedynie z pewnym poczuciem smutku i żalu. Lubię tę książkę. Szkoda, że nie pamiętam radości, jaka towarzyszyła zapisywaniu co lepszych jej fragmentów".

"Tommyknocers" to opowieść science fiction, w której bohaterka pisarka odkrywa obcy statek zagrzebany w ziemi... Często pracowałem wtedy do północy, z sercem walącym sto trzydzieści razy na minutę i kawałkami waty wepchniętymi do nosa, żeby powstrzymać krwawienie wywołane zażywaniem kokainy... Była to najlepsza przenośnia, opisująca działanie narkotyków i alkoholu, jaką potrafił stworzyć mój zmęczony, zestresowany mózg"

Chyba zakończę swoją karierę twórczą na blogu :)
Wszechobecne stany depresyjne mnie przerażają.
Gaz, rzeka i dubeltówka też.

Wasza zachłyśnięta biografiami, ale skłonna do życia
Virginia

2008-09-04

Duchota, gówienko i takie tam ceregiele

Siedzę, choć moje nogi mam wrażenie ciągle biegną. Właściwie to przed chwilką przybiegły i znowu szykują się do biegu. Skubane, szybko się uczą.
Mam 15 minut przerwy na kawę.
Lola śpi wtulona w stado metek.
Charlie odlepił od skóry beznadziejnie sztuczny mundurek i cieszy się nagością.

Po dwóch dniach z trolami jestem padnięta, mam wrażenie, że zamiast oczu mam białe okrągłe kółka z napisem Ibuprom Max. Dzięki Wam ludzie za wynalezienie tego, bo inaczej musiałabym się zamknąć w tapczanie na kilka dni.
Ból jak przy skurczach porodowych. Kręgosłup wyskakuje, ciało się ugina bez niego, wzrok się traci ... na przykład na rondzie.
Jestem mistrzynią w prowadzeniu samochodu po omacku.
Proszę mnie wpisać do rekordów guinessa.
Co prawda trzydzieści na godzinę , ale przynajmniej nie robię za wielbłąda.

Rano umówiłam się z przyjaciółką na osiedlowym placu zabaw. Tak dawno nie rozmawiałyśmy. Nasze córcie są prawie w tym samym wieku. Niestety mają zupełnie inne zainteresowania. Moja chciała zjeżdżać, jej koniecznie iść na spacer. Tośmy sobie pogadały... no no... starałam się nie stracić jej z oczu, żeby przynajmniej przypomnieć sobie jak wygląda.
Dziewczynki miło spędziły czas.
My musimy się zdzwonić wieczorem, bo żadnego z rozpoczętych tematów nie udało nam się dokończyć.

Potem jazda po Charliego. W drodze zauważyłam, że Lola zrobiła się purpurowa, no i poczułam też. No więc szybko, powtarzając mantrę Nie jest duszno. Nie leje Ci się po plecach. Nie tylko Ty przewijasz dziecko w samochodowym bagażniku  pozbyłam się nieprzyjemnego zapachu.
Biegiem po Charliego.
Na schodach przed szkołą usłyszałam dzwonek.
Och, gdybym mogła przeskoczyć tych dryblasów, którzy potraktowali mnie jak nic nie znaczące źdźbło trawy.
......
Nie zdążyłam.
Co za matka !!! Trzeci dzień szkoły, a ja się spóźniłam, dosłownie dziesięć sekund.
Charlie upłakany przywarł do mnie przerażony, że o nim zapomniałam.
Jutro wezmę sobie poprawkę na czas.
Nie spodziewałam się akcji z przewijaniem w bagażniku i poszukiwaniem kubła.

Matyldo kochana... 14:30, muszę kończyć.
Znowu ubieranie, ładowanie do samochodu dzieci i jazda na pierwsze kółko plastyczne. Charlie uwielbia malować, wyklejać i ciąć, ciąć i jeszcze raz ciąć.
Będę stać pod drzwiami, żeby się tym razem po niego nie spóźnić.
Lolę zajmę... jeszcze nie wiem czym. Może policzymy kostki brukowe i wygrzebiemy z nich wszystkie śmieci, ona to uwielbia.

A wieczorem, jak dożyję, wybieram się z siostrą i mamą na "Mamma mia".
Kupimy sobie tuby z popcornem, prażone migdały i odpłyniemy w muzyczne klimaty Abby i wdzięku Pierca Brosmana.

No chyba że, Ibuprom będzie chciał oglądnąć akurat, to ja tylko posłucham.

Wasza pędząca z wiatrem
Virginia

Mały wrześniowy chaosik

Było odliczanie. Było emocjonalne roztrzepanie.
Trzy, dwa, jeden... hurrraaa... witaj szkoło!!!

Pierwszy września to krótki epizod. Czy będzie go pamiętać? Nie wiem, ja na pewno, bo to taki moment, którego się nie spodziewałam. Nie teraz. Nie jeszcze. Nie za dziesięć lat.
Wyszedł wywołany przez panią dyrektor na środek sali gimnastycznej. Dumnie ruszył i ustawił się koło znajomego kolegi. Chwilę później stała już cała klasa pierwsza "a".
Dziewiętnaście przestraszonych bladych twarzy spojrzało na nas, rodziców i ruszyło w kierunku wyjścia do swojej sali. Białe koszule zlały się w jedną wielką plamę, nikt nie klaskał, nikt nie machał, jakoś tak bez ogólnej radości się to odbyło. Panią dyrektor wymieniłabym na wstępie. Mogłaby żegnać zmarłych, a nie witać pierwszoklasistów.
Zabrakło mi uśmiechu, balonów, wielkich napisów wyciętych z kolorowych kartonów "witaj szkoło". Nic. Chyba muszę się przestawić z wizji szkoły stworzonej w mojej głowie, na rzeczywistość jaka panuje w szkole państwowej.

Żegnaliśmy ich zatem tylko smutnymi oczami. Atmosfera nam się udzieliła. Charlie puścił do mnie oczko, już od jakiegoś czasu sygnalizuje mi w ten sposób komendę "ok".
Odpowiedziałam wyciskając z kącika zebraną tam łzę.
To takie uczucie jakby narodził się na nowo, ale nikt nie pozwolił mi go położyć sobie na brzuchu ... tylko zabrali... w nieznane, do klasy bez kwiatów.
Ale na szczęście, moje i tej szkoły, panie nauczycielki odbiegają zachowaniem od pani dyrektor. Uśmiechnięte powitały dzieci, przedstawiły im kolegę, wielkiego pluszowego Kubusia Puchatka i troszkę zdenerwowane, ale obdarzone wielkim pokładem serdeczności przekazywały najważniejsze informacje.
Jestem dobrej myśli.
Szkoła jest przyjazna dziecku.
Nikt nie zrobi mu tam krzywdy.
Będzie zawsze wchodził tam z uśmiechem i wychodził z jeszcze większym.
Charlie da sobie radę, bo ma cudownych rodziców.
bla, bla, bla... idę w ślad za koleżanką... trenuję potrzebną mi obecnie sztukę afirmacji :)

Dzień drugi i trzeci to poznawanie siebie nawzajem, wycieczki po szkole, gabinet pani dyrektor, biblioteka, sklepik... Jest uśmiech kiedy wchodzi do szkoły. Jest uśmiech kiedy z niej wychodzi. Jest pytanie po południu "a za ile będzie jutro"?

W domu natomiast zapanował lekki chaos (tym bardziej, że mnie znowu trole w czerwonych kieckach naszły).
Wczoraj... po Redbullu, trzech kawach i sześciu Ibupromach .. padłam prawie trupem. Trole wyjątkowo były dokuczliwe. Wkręcały się w brzuch i kość ogonową. Paszkwile jedne. Zawsze znajdą sobie nieodpowiednią porę.
Trole nie są świadome ile zabierają mi sił.
Trole mnie kochają.
Przyjeżdżają przecież na pięć dni w miesiącu.
Gdyby nie one nie miałabym dwójki wspaniałych dzieci.

Rano pobudka. Wyprawka Charliego do szkoły. Ja z Lolą na zakupy... porządne, bo Druga Połowa to ogranicza się do masła, pieczywa, szynki, sera i kilku puszek piwa, tak na wszelki wypadek. Nie zaprzeczam, że z nich nie korzystam, ale nie ma to jak baba na zakupach.
Potem po Charliego do szkoły, z powrotem do domu, szybko obiad dla Loli (Charlie niby w szkole je, ale też głodny). I usypianie, na kolanach, bo wózek już bee.
Na 15 znowu do szkoły, po książki do angielskiego. Tam zabrakło, więc na miasto. Charli znudzony, Lola niedospana. Zakupiłam więc obiecane zabawki na rozpoczęcie roku, metrowego dmuchanego dinozaura i małą dmuchaną Po.
Wkręcana ciągle przez trole zapomniałam, że najpierw trza było do księgarni. Za późno. Obładowana dziećmi i ich nowymi zabaweczkami ustawiłam się do czterdziestominutowej kolejki po książki. Śmiać mi się chciało, kiedy pani za nami dostała w głowę trzeci raz z metrowego wodnego stwora, ale na szczęście afirmacja chyba modna teraz niczym żółty kolor.
Pani odpowiadała za każdym razem ze stoickim spokojem i wytrenowanym uśmiechem nic nie szkodzi, też mam dzieci.
W nagrodę dostała w głowę jeszcze kilka razy :)

Życie jest piękne.
Ludzie cudowni.
Doba ma trzydzieści godzin.

Wasza zmieniająca swój tryb życia
Virginia

P.S. Mam sześć książek do przeczytania. Próbuję je wepchać w grafik znajdujący się na lodówce... zostają noce. Jak zawsze. Tu się nic nie zmienia. Mój czas na sen zostaje zminimalizowany do pięciu godzin na dobę.


2008-08-30

Virginia gotuje, czyli moja kuchnia od kuchni

Historia mojej niechęci do jedzenia rozpoczęła się kiedy tylko pojawiłam się na świecie i obiegła całą rodzinę w natychmiastowym tempie.
Zasypiałam zanim jeszcze cała pierś znalazła się w mojej buzi. Zupełnie mnie ona nie interesowała. Tym bardziej butelka. Żadne szturchanie, szczypanie, łaskotanie, nie dawały efektu. Byłam jak niewzruszona słodko śpiąca lalka. Mama tylko sprawdzała, czy oddycham.
Już wówczas umiałam skutecznie omijać pory karmienia.

Kiedy tylko zaczęłam poruszać się o własnych siłach, kuchnia była ostatnim miejscem do którego próbowałam się dostać. To stamtąd dobiegały mnie te niemiłe zapachy, to tam trzaskały garnki, to tam stał potwór zwany lodówką.
Od pierwszych stałych pokarmów, niczym chomik faszerowałam sobie policzki śniadaniem, obiadem, kolacją i nie zwracałam zupełnie uwagi na błagającą od godziny mamę i babcię, żebym połknęła w końcu trzecią wepchaną na siłę łyżkę. To był koszmar. Sztućce śniły mi po nocach i grały mi na nerwach.
Nienawidziłam jeść, jeszcze bardziej zaś nie mogłam pojąć, czemu kochające mnie bliskie osoby, biegają ciągle za mną z jedzeniem. Skoro mówiłam, że nie jestem głodna, to czemu mi nie wierzyli?

Dopiero po dwudziestu latach dostałam odpowiedź i syna niejadka w darze od losu.

Wówczas jednak byłam bezradna wobec ściśle określonych reguł posiłków w moim domu. Przeklinałam w duszy ile wlezie. Nie ośmieliłam się tego robić głośno. Obecnie dziękuję, że nie jestem jedną z tych kościstych wieszaków, z piętnem anoreksji odciśniętym na historii młodości.
Choć było mi ciężko, to teraz z perspektywy czasu, znika mi już z przed oczu obraz babci pchającej mi obiad w południe i mamy krążącej z budyniem już o piętnastej. Uśmiecham się także na widok wiaderka wypchanego podwieczorkiem, spuszczanego z pierwszego piętra na sznurze do prania.
Miałam najbardziej oryginalną windę na osiedlu. Zjeżdżały kanapki, herbata i ściereczka do wytarcia buzi i rąk :)

Potem nadszedł czas przedszkola i historia o prześladującym mnie kisielu.
Byłam w stanie zmusić się do przełknięcia wielu rzeczy, ale kisiel był ponad moje siły. Naciągało mnie na sam jego zapach dobiegający zza drzwi. Kilka razy udało mi się go podrzucić na stolik koleżanek, ale kiedy zostałam zdemaskowana musiałam znaleźć inny sposób.
Tym oto sposobem nauczyłam się wyczołgiwać niezauważalna z sali i podrzucać obity ceramiczny kubeczek z zastygniętą mazią do kuchni pod pierwszą szafkę pod oknem. Do teraz nie pamiętam czy ktoś mnie kiedyś nakrył, czy do tej pory nie rozwiązano zagadki tajemniczego kisielu lądującego co jakiś czas pod szafką kuchenną.
To byłam ja.

Tak więc dzieciństwo spędziłam na chomikowaniu, bądź w optymistycznej wersji na podrzucaniu tu i ówdzie posiłków atakujących mnie zewsząd. I jak się pewnie domyślacie... tak zostało do dziś.
Moja niechęć do jedzenia nie przerodziła się nigdy w wielką miłość i niestety w kuchni jestem tylko kiedy muszę. Czyli pół dnia :)
Prowadząc dom i czteroosobową rodzinę, to nieuniknione.

Nigdy jednak nie będę eminentną kucharką, serwującą dania pięćdziesięciu różnych krajów, bo ku mojej radości jedno dziecko jest niejadkiem, drugie chce jeść to co pierwsze, a Druga Połowa od lat właśnie danego dnia rozpoczyna dietę.
Jeżeli zaś chodzi o mnie, to do szczęścia wystarczą mi naleśniki z nutellą.

Na świecie żyją mężczyźni, których widok kierownicy przeraża i zrobią wszystko, żeby ktoś bezpiecznie dowiózł ich na miejsce, byleby tylko nie musieli tego robić sami.
Mam nadzieję, że są też kobiety, które kuchnię i spożywanie posiłków nie wielbią pod niebiosa i nie do końca sprawia im to taką radość jaką sprawiać powinno.

Przyjęło się, że męski jest samochód, a damska kuchnia, ale czyż od reguły nie ma wyjątków?
Ja znacznie bardziej kocham samochód.
I tak już chyba pozostanie na wieki.


Wasza Nieperfekcyjna Pani Domu
Virginia

P.S Jestem jednak niezmiernie uradowana z wynalezionego ostatnio przepisu na naleśniki. W końcu po latach prób i błędów... nerwów... płaczu... placka na ziemi... placka spalonego... placka niemogącego się odkleić od patelni... placka z mleka w kartonie... z mleka z woreczka... z takiej mąki... z siakiej mąki... z masłem... z olejem... bez masła... na suchej patelni... na mokrej... na naoliwionej ... udało się. MAM IDEALNY PRZEPIS. Skoro mi wychodzą, wyjdą wszystkim. Kto lubi polecam:
 - 150 g mąki pszennej
 - 240 ml mleka z kartonu
 - 2 jajka
 - 1 łyżeczka cukru pudru
 - szczypta soli
 - 3 łyżki roztopionego masła
(wszystkie składniki bez jakiejś kolejności wrzucam do garnka, miksuję i odstawiam ciasto przykryte ściereczką na 30 minut)
Smacznego.


2008-08-27

Nowe życie... szkoła już za 6 dni

Od poniedziałku czeka mnie nowe życie, nieznane dotąd. Narodzę się powtórnie, z tym, że znacznie silniejsza i jeszcze bardziej zorganizowana.
Taki założyłam sobie cel.
Wyrzucę z głowy zatruwający mi słoneczne dni paradoks...
Nie będę już starała się rozumieć wszystkich ludzi i okoliczności, bo i tak nie mam na pewne sprawy wpływu. A im bardziej próbuję zrozumieć życie, tym bardziej ono wymyka mi się spod kontroli. Czasem się zatracam w tym, czyim życiem aktualnie żyję. Chciałabym być wszędzie i dla wszystkich.

Na lodówce w poniedziałek pojawi się stado magnesów przytrzymujących owo nowe życie. Charlie rusza do szkoły. Czy to prawda, że pierwsza klasa wyryje w jego głowie miłość, bądź nienawiść do edukacji? Czas pokaże.
Gdyby można było iść już dziś, ruszyłby natychmiast z przygotowanym od dwóch tygodni plecakiem. Jak będzie za tydzień, miesiąc, pół roku... tego nie jestem w stanie przewidzieć.
Ale jestem dobrej myśli.
W końcu to mój syn... wierzę w niego i jego prospektywny rozwój, ale nie mam chorych ambicji. Nie zamierzam codziennie ustalać mu gry na pianinie, angielskiego, niemieckiego, francuskiego, gry w tenisa, na skrzypcach, kursu tańca, ceramiki, basenu, ping-ponga, kursu szybkiego czytania, malowania i gotowania... niech korzysta jeszcze z ostatnich lat dzieciństwa, niech pozostanie w jego harmonogramie czas na zabawę.
Sam wyraził chęć na basen i kółko plastyczne. Spełnimy prośbę. Kolejne trzydzieści zajęć nie zrobi z niego omnibusa. Raczej dziecko przemęczone i wyprane z dzieciństwa. Wiedzę i umiejętności należy dawkować.

Wspólnie więc wkraczamy w jego nowy świat. Nie mogę się już doczekać kiedy poznam jego mocne strony i wyłapię słabsze... Kiedy będzie pasowany na ucznia... Kiedy przyniesie pierwszą ocenę w postaci uśmiechu.
Ciekawa jestem czy wyrośnie na humanistę, czy bardziej pokocha nauki ścisłe? Pilot, ekonomista, lekarz... a może strażak, policjant, zawodowy żołnierz... a może fotograf, dziennikarz, artysta...
Kimkolwiek będzie, zawsze będę go wspierać.

Jak na razie wydaje mi się to takie odległe... przecież czuję jakby to wczoraj przyszedł na świat i podał mi swoje serce na malutkich rączkach.


2008-08-25

Czy warto?

" Zaczęłam czytać pierwszy tom swojego dziennika; widzę właśnie, że obchodzi już drugie urodziny. Zdaje mi się, że tego pierwszego tomu nie czyta się tak dobrze jak ostatni; oto dowód, że wszelkie pisanie, nawet takie nie przemyślane notatki, ma swoją formę, której człowiek się uczy. Czy warto pisać dalej? Problem polega na tym, że jeśli się będzie pisało jeszcze przez jakiś rok, dwa, to stworzy się sobie w ten sposób poczucie zobowiązania do dalszego ciągu. Zastanawiam się, dlaczego to robię? Częściowo pewnie z powodu dawnego odczucia upływu czasu: 'Skrzydlaty rydwan czasu wciąż się zbliża'. Czy to pisanie go zatrzymuje? "

                                               wtorek, 7 października 1919r., Virginia Woolf

Ten blog istnieje od marca tego roku i dziś, a właściwie wczoraj, zaczęłam się zastanawiać, czy warto go dalej pisać?
Czy ma to jakikolwiek sens?
Czy nie działam tylko i wyłącznie na swoją niekorzyść wyrażając publicznie swoje myśli, opinie na różne tematy, czasem sprzeczne z tymi, które większość uznaje za stosowne?
Nie toleruję hipokryzji i nie stworzyłam tego bloga, po to, żeby wyrażać w nim kogoś innego niż jestem naprawdę. Chcę być szczera w tym co robię.
Ale czy faktycznie warto to robić?
Nie wiem...jestem na etapie głębokich przemyśleń.

I nie jest to wina czytanego właśnie Dziennika Virginii Woolf i umieszczonego powyżej jego fragmentu.
To konsekwencja mojej rozmowy z Urzekającą, której blog zniknął z dnia na dzień. Nagle. Bez zapowiedzi zbliżającego się kresu.
Blog lubiany, szanowany, często odwiedzany, mający wielu stałych czytelników. Ale będący też magnesem dla darmozjadów.
Urzekająca postanowiła zakończyć tą paradę zawistnych odwiedzających, likwidując bloga i adres mailowy, na który spływały niemiłe maile.
Przykro mi. Bardzo będzie mi go brakowało.

Stąd wzięły się moje przemyślenia.
Czy chcę doczekać momentu takich maili?
Czy wszyscy ludzie zasługują na to, żeby zapraszać ich do swojego życia?
Jestem pewna, że NIE.
Ale jak do cholery mam dokonać selekcji?
Jak zamknąć drzwi przed nosem tym, którym nie mam nic do powiedzenia?

Poznałam tu wiele cudownych duszyczek, związałam się emocjonalnie z tym miejscem i nawet jeżeli będę musiała się z nim rozstać, to będzie mi bardzo ciężko.
Mam jednak świadomość tego, że codziennie kilkadziesiąt wejść jest tylko po to, żeby ktoś zaspokoił swoją własną ciekawość i podkręcił poziom zawiści we krwi.

Marzę o tym, żeby liczniki takie wejścia osobno zaznaczały.


2008-08-20

Mam suwak na brzuchu i co z tego

Aż mi kawa stanęła w przełyku i samoistnie zgorzkniała jak przeczytałam poranne wiadomości.
Szanowna Pani Kopacz i inne dziwne odmiany ludzkości znowu pchają się buciorami w moje życie. I nie tylko moje, w życie wielu kobiet i ich nienarodzonych jeszcze dzieci.
Sprawa tyczy się cięcia cesarskiego. Spór trwa od lat. Są zwolennicy i przeciwnicy. Chwała im i cześć... niech są... ale bez odbierania praw innym.
Na Boga... w jakich my czasach żyjemy?
To jakiś absurd!

Mam dość słów typu "gdyby Bóg chciał, żeby kobiety rodziły inaczej, to by im na brzuchu zostawił suwak" albo "kobieta to nie jest walizka, którą można sobie dowolnie otwierać i zamykać".
Śmieszy mnie to i jednocześnie przeraża, bo widzę jak bezczelnie ktoś próbuje odebrać mi/nam prawa do sposobu rodzenia moich/naszych dzieci.
Ja się pytam, kto im na to pozwolił?
No tak... głupio pytam... Polska nasza.
Medycyna w koalicji z religią może przecież u nas wszystko.

Tylko coraz częściej widać, że jedna bez drugiej nie daje sobie rady.
Czemu nie podadzą konkretnych powodów dla zniesienia tzw. "cesarki na życzenie" tylko Bogiem się zasłaniają? Co to w ogóle jest za określenie "cesarka na życzenie"? Nic innego jak ironiczne podejście do cudu narodzin. Gdyby to Bóg słyszał....  odebrałby im prawa wykonywania zawodu.

Urodziłam dwoje dzieci. Pierwsze pięknie określone siłami natury, drugie przez cięcie cesarskie.
Czy czuję się w połowie egoistką?
Czy czuję się z tym źle?
Czy czuję się matką niespełnioną, bo nie wyłam z bólu drugi raz?
Nie. Nie. I jeszcze raz nie!!!
Jestem dumna, że moje głęboko zakorzenione macierzyńskie wyczucie zagrożenia okazało się trafione.
Czy była to "cesarka na życzenie"? Z punktu widzenia pewnej części społeczeństwa, TAK.
Według kilku lekarzy miałam rodzić, niczym się nie przejmować, pępowinę z szyi dziecka kiedyś tam w trakcie akcji porodowej by się odplątało. Przecież nie raz tak robili, a dokładnie to położne, bo lekarz ma gdzieś poród siłami natury, przychodzi tylko "posprzątać" krocze.
Nie miałam ochoty czekać na to kiedyś tam.

Podano statystykę, że 8-12 tys. kobiet bez wskazań medycznych wybrało cięcie. Nikt nie bierze pod uwagę faktu, że jeszcze przynajmniej połowa z nich miała powód, ale służba zdrowia go zignorowała, choćby tak jak w moim przypadku. Błahy powód, który mógł się skończyć tragedią.
Nie chcę nawet wymieniać skutków owinięcia dziecka pępowiną. Zaklinowania się w przejściu rodnym dziecka ważącego ponad cztery kilo...

Na cięcie w naszym szpitalu zgody jednak nie dostałam... no chyba, że zapłacę.
Jak widać nasza służba zdrowia sama częściowo stworzyła sobie określenie "cesarka na życzenie".
Ja chciałam tylko urodzić zdrowe dziecko. I na szczęście udało mi się w innym szpitalu.
Córka miała sine miejsca na ciele po odplątaniu z pępowiny.
I żadna Kopacz mi nie powie, że to była "cesarka na życzenie".

Ach, zgrzałam się o poranku.
Ciekawa jestem jak te debaty się zakończą?
Pewnie uchwalą zakaz cięcia.
Czegóż można się spodziewać.
Tragedie społeczeństwa ich nie interesują.
Postęp cywilizacyjny jak widać też nie.

Jedno jest pewne. I taki i taki poród niesie za sobą ryzyko. I po tym siłami natury i po cięciu trzeba dojść do siebie. Nie chce mi się wymieniać wszystkich za i przeciw, bo większość z nas je zna.
Chodzi o sam fakt, decydowania za nas. To nie średniowiecze!!!

Zostawcie nam kobietom, możliwość wyboru.
Mamy do tego prawo.
To nasze życie i życie naszych dzieci.

A gadka o suwakach i walizkach jest co najmniej żenująca.
Tym bardziej wciąganie w ten spór Boga.

Wasza szczęśliwie rodząca siłami natury i błędem w sztuce Virginia


2008-08-18

Metkowe szaleństwo

Dziś w planach miałam umycie okien.
Tak... dokładnie tych, które jak dobrze pamiętacie się nie otwierają, więc z wszystkim muszę maszerować na zewnątrz. Przykład męskiej oszczędności bez konsultacji z kobietą.

Obawiam się, iż będzie to jednak niemożliwe, gdyż Lola zapadła na dziwną przypadłość wielbienia metek. Takich karteczek informujących o metodzie prania, prasowania i firmie produkującej ową metkę. Wszystko jedno jaka metka, z koca, dywanu, ścierki do wycierania naczyń, ręczników, wygrzebanych z kosza brudów, wyrzuconych z szafki ledwo wyprasowanych ubrań ...
Nieważne też czy nowiutka, czy wyblakła. Czy duża, czy mała. Czy kolorowa czy biała.
Cała miłość skupia się bowiem na ściskaniu owego skrawka materiału w małych rączkach, najlepiej w obu, a jak do tego jeszcze właściciel owej metki ciągnie się niczym welon sukni ślubnej za nią, to radość jest podwójna.
Zauroczenie jest na poziomie dość wysokim, nawet metka mojej bluzki przypadkiem znaleziona kiedy się schyliłam jest uwielbiana.
Charlie oczywiście też jest nagminnie "molestowany" i ciągnięty za koszulki, spodnie i inne części garderoby.
Kiedy już nikt Loli nie chce udostępnić metki, a wszystkie inne złośliwie się pochowały, to sama podwija sobie swoje bluzeczki i pokrzywiona niczym cyrkowiec, miętoli całymi dniami swoje osobiste, niezawodne metki.

Zaskoczenie moje jest ogromne, podręczniki Super Niani nie mówią nic o metkach. Dorota Zawadzka nie odbiera telefonu. A przypadłość w miejscach publicznych robi się niezręczna. No bo na poczcie raczej nie jestem w stanie wywinąć swojej bluzki na lewą stronę i dać Loli pomiętolić metusię, o którą ostatnio w owym miejscu się upomniała. Nie muszę chyba dodawać, że zakończyło się to krzykiem i próbą popełnienia skoku samobójczego z wózka.

Teraz już wiem. Noś matko ze sobą podręczną metkę!
Widziałam już różne ulubione zajęcia dzieci... ale przyznam szczerze, że metka na spacer, metka do snu, metka przy obiedzie... to dla mnie zupełna nowość.
A Lola potrafi siedzieć całymi dniami i zawijać te metki nie w sreberka, ale w swoje małe paluszki.
Jak zwykle nieobliczalna w swej dziecięcej wyobraźni.

Zmykam do okien... please, chociaż od wewnątrz... zlituj się dziecko, bo niebawem muchy stworzą nam olbrzymie gówniane witraże i co powie Babcia.

A po południu wracam do "Dziennika" i londyńskiego życia Virginii.  Najchętniej nie wypuszczałabym go z rąk dzień i noc, aż do ostatniej strony.