Żyła chwilą, ale
precyzyjnie i z bliska – wspomnienie Wisławy Szymborskiej
Przez całe swoje życie Wisława
Szymborska posiadała godny pozazdroszczenia dystans do świata i
wszystkiego co ma wpływ na jego przeżywanie. Począwszy od spraw
istotnych, o filozoficznym podłożu, przyjaźniach, zobowiązaniach,
poprzez najważniejsze nagrody świata i polityczne uwarunkowania, a
skończywszy na autoironicznym podejściu do siebie samej i dziwactw,
które ją szczerze ujmowały. Nigdy, nawet po otrzymaniu Nobla w 1996
roku, nie zmieniła nastawienia do życia zaznaczając swoją pozycję
słowami: ja chcę być określoną osobą, a teraz widzę, że chcą ze
mnie zrobić osobistość. Instynkt mi mówi, że to jest
niebezpieczeństwo. Poczuwała się do nie przekraczania pewnych
granic, które były jej obce i do szczęścia niepotrzebne. Potrafiła
nie ulegać tak samo stanowczo, jak ulegać. Żyła chwilą, ale
precyzyjnie i z bliska. Istotę i ważność skupiała na istnieniu,
obmyślaniu świata, co robiła niespiesznie, z empatią, właściwym
sobie zadziwieniem i zachwytem. Ubolewała nad tym, że coraz częściej
żyjemy dłużej, ale mniej dokładnie i krótszymi zdaniami.
Często wracam do osoby Poetki, nie tylko kiedy potrzebuję jej
poezji. Lubię na nią po prostu patrzeć, odprężać się w Jej
towarzystwie podczas powrotów do filmów dokumentalnych z jej
udziałem: „Chwilami życie bywa znośne”, „Radość pisania” czy „Koniec
i początek”. Pełna jest w swoich ruchach delikatności, lekkości i
kruchości motyla. Motyla, który jest symbolem czegoś bardzo
radosnego, subtelnego i nieuchwytnego. Samo patrzenie na nią uwalnia
sympatię. Sposób w jaki wybucha niepohamowanym śmiechem, w jaki
skrywa usta za pomarszczoną drobną dłonią, jest czymś niezwykle „szymborskim”,
jakby lekko wstydliwym obnażeniem własnej nieposkromionej radości,
przed dokuczliwością i nieznajomością poniektórych płaszczyzn świata
nowoczesnego. Urzeka skromnością, bezpośrednim stosunkiem do rzeczy,
szczegółów i absurdów. W filmie Katarzyny Kolendy – Zaleskiej patrzę
na Jej sposób bycia podczas podróży we Włoszech, na Sycylii, w
Katanii u podnóża Etny, w Corleone, w Wenecji, w Bolonii na
uniwersytecie, gdzie wita ją sam Umberto Eco. Wśród kwiatów,
zabytków, w słońcu, w deszczu, z filiżanką czy papierosem, który nie
odbiera jej uroku. Wszędzie uśmiechniętą, chętną do zwiedzania,
zapamiętywania szczegółów i upamiętniania obrazów z podróży takich
jak choćby nazw miast na metalowych tabliczkach, pod którymi
uwielbiała się fotografować. Miała też zwyczaj kupowania pamiątek
dla przyjaciół, więc dalej chętnie towarzyszę jej w zakupach, jestem
świadkiem opowieści o kiczowatych bibelotach, jakie zwożą jej z
całego świata znajomi, a które zalegają w niewielkim mieszkaniu. W
nim też odgrywa się rzecz niewielkiego jak się okazuje dramatu. W
jednej z sześciuset szuflad, gdzieś pomiędzy pocztówkami, listami,
nagrodami, wyróżnieniami i wycinkami z gazet, błąka się złoty Nobel.
W swej istocie bardzo na równi traktowany z pozostałymi skarbami
obszernych półek. Wisława spokojnie okazuje zdumienie, jakoby nie
maczała palców w jego utracie, a w momencie aktu odnalezienia każe
go włożyć Michałowi Rusinkowi ponownie do szuflady, gdzieś tam
między Borzęcinem a Krynicą Górską.
Taką właśnie Ją lubię wspominać. Zdolną do zwyczajności, anegdot,
psot i nietuzinkowych prezentów, którymi obdarowywała przyjaciół nie
tylko podczas historycznych już loteryjek. Osobisty sekretarz
opowiadał w którymś z filmów, jak musiał zakupić znajomym poetki
ogrodową owieczkę naturalnych rozmiarów ( wymarzony przez nich
kelner uległ zniszczeniu i trzeba go było czymś zastąpić) i co
najważniejsze w tej opowieści, zawieźć zgodnie z zaleceniami
Szymborskiej, bezszelestnie, najlepiej na zgaszonym silniku i
wstawić niezauważalnie do ich ogrodu. Z kolei Bronisław Maj
wspominał słynne zupy, które to były podawane w dziwaczny sposób.
Najpierw goście dostawali wrzątek w miseczkach, a później, w
kosztownych wazach na stół wnoszono zupę w proszku. Sporo uśmiechu
wywoływała też pocztówkami i wycinankami, którymi obdarowywała
najbliższych, nie zważając na sugestie, że niektórych rzeczy podobno
nie wypada czynić noblistce. Bawić się w kolaże czy popełniać te
wszystkie limeryki, moskaliki i dystychy. Radował ją lekki humor,
momentami wyszukany absurd, drobna przyjemność obdarowania i silnych
więzi przyjacielskich. Taka była na co dzień. Widywana w
towarzystwie ulubionego, ohydnego chińskiego termosu na wrzątek,
prosiaka pozytywki z korbką w postaci świńskiego ogona czy damskiej
nogi z marcepanu.
Również życie literackie traktowała jak wszystko inne, z dystansem i
potrzebą wydobywania zewsząd rzeczy pomijanych, szczegółów
niezauważalnych, co widać nie tylko w poezji, ale też w felietonach
z „Lektur nadobowiązkowych” czy zbiorze „Poczty literackiej”, który
powstał z listów do redakcji „Życia Literackiego”, z którym to Poetka była związana zawodowo przez piętnaście lat. W różnych
odsłonach. Początkowo jako szefowa działu poezji, odpowiedzialna za
wybór debiutantów, z czasem zaczęła anonimowo odpowiadać ( na
przemian z Włodzimierzem Maciągiem) na masę korespondencji od
aspirujących do miana literatów czytelników. Oczywiście wszystko w
charakterystycznym sobie tonie sympatycznej ironii i ciągłej obawy
czy kogoś nie urazi. Z czasem świadomość bycia wyrocznią zaczęła jej
ciążyć, chyba też trochę ją nudzić, co pokryło się z oddaniem w
geście solidarności legitymacji partyjnej i ku własnemu zadowoleniu,
z redaktorki stała się felietonistką, w przewadze na gruncie
literackim.
A czytelniczką bywała niewybredną, bezinteresowną i otwartą na
lektury odrzucane już z racji czasem samego tytułu. I choć w wieku
czternastu lat miała już przeczytanego całego Dostojewskiego, to
nigdy podczas swojej podróży czytelniczej nie klasyfikowała
literatury na dobrą i gorszą, ważną i mniej ważną. Stąd taka
różnorodność w jej felietonach do rubryki „Lektur nadobowiązkowych”,
od Salvadora Dali, poprzez Tomasza Manna, George Sand, Juliusza
Verne, aż po szaleństwa królów, kamienie szlachetne, vademecum
turysty pieszego, wyrazy wątpliwe czy abc męskiej elegancji. Nie
ulegała falom księgarnianych nowości, ani żadnym naciskom, pisząc
przez blisko trzydzieści pięć lat ( z przerwami ) o tym co bliskie
jej światu, jej poglądom, czyli przede wszystkim o „sprawach i
rzeczach niekoniecznych, pomijanych czy uznanych za drugorzędne”.
Wisława Szymborska nie ukrywała nigdy faktu, że jest poetką pewnej
prostoty. Ale nawet kiedy ucieka się do klusek ze skwarkami, muszek,
robaczków czy innych minimalizmów świata całego, to jest w tej
prostocie wiersza ukryta komplikacja najważniejszych myśli.
Remedium, którym zatrzymuje ogrom pędzącej materii. Uspokaja nim,
ale nie usypia, raczej pobudza czujność, prowokuje reminiscencje. Z
uporczywością zadaje pytania, które rysują się ciągiem braku
odpowiedzi, co nie nadaje jej poezji moralizatorskiego tonu, jedynie
zaprasza do wspólnego zastanowienia się nad tym co w życiu istotne.
Dręczyło ją wiele niewyjaśnionych filozoficznych myśli, jak każdego
człowieka, tym bardziej poetę. Często ulegała nagłej potrzebie
ucieczki w samotność. Szczególnie sama ze sobą pragnęła być w
chwilach trudnych i ważnych, by nie dopuścić do zbytecznego
emanowania słabościami. Wyraźnie się pilnowała. Uważała że wszystko
co ma o sobie do powiedzenia, jest zawarte w jej wierszach. Że nie
potrzebuje siebie dopowiadać. Jednak po przeczytaniu maszynopisu
książki „Pamiątkowe rupiecie” Anny Bikont i Joanny Szczęsnej jakby
nie była pewna czy uzewnętrzniając tylko tę pozytywną aurę była w
pełni sobą. Zastanowiła się: Czy ja naprawdę taka jestem? Życie
miałam właściwie szczęśliwe, jednak było w nim wiele śmierci, wiele
zwątpień. Ale oczywiście ja o sprawach osobistych mówić nie chcę, a
też nie lubiłabym, żeby mówili inni. Ja mam do ludzi inną twarz,
dlatego pokazują mnie od strony anegdotycznej, jako osobę wesołą,
która nic, tylko wymyśla najróżniejsze gry i zabawy. To, że inni
mnie tak widzą, to moja wina. Pracowałam długo na ten wizerunek. Bo
jak mam zapaści, zmartwienia, to do ludzi nie wychodzę, żeby nie
pokazywać ponurej twarzy. I wygląda, jakbym prowadziła życie
motylka, jakby życie nic, tylko głaskało mnie po głowie.
Porównując się do motyla dała jasno odczuć jak trudno momentami było
jej być tym kim była. Jak istotne było dla niej to, by nie zawieść i
mieć swą poezją ciągły wkład w zadowolenie z życia innych, nie tylko
Woody Allena, który jej głośno za to właśnie podziękował. I ja
również przychylam się do tych podziękowań, bo Wisława Szymborska to
nie tylko poezja, to nietuzinkowa osobistość, postawa życiowa i po
prostu dobry człowiek, któremu warto się bliżej przyjrzeć.
|
|