2013-01-25

dzień z Virginią Woolf (3)



wtorek, 2 stycznia 1923
(...) nigdy nie udawaj, że rzeczy, których nie posiadasz, nie są warte posiadania; to chyba dobra rada. A potem mówiłam sobie dalej, że trzeba lubić rzeczy takie, jakimi są; czy raczej pozbawiać je wpływu na własne życie osobiste.


piątek, 7 sierpnia 1931
(...) O Boże, bije we mnie silna jak konopie sznury i uparta jak korzeń wrzosu fontanna wściekłej indywidualności.

dzień z Virginią Woolf (2)


Virginia Woolf, 1923r., zdj. Ottoline Morrell



Piątek, 25 stycznia 1918 
Moje urodziny. L. wsunął mi dziś w rękę prześliczny nożyk z kościaną rączką. Nelly wydziergała parę czerwonych skarpetek zapinanych przy kostce - idealnie odpowiadających mojemu porannemu samopoczuciu. Przyjechała Barbara: razem rozsypałyśmy cztery strony, a L. wydrukował cztery kolejne u drukarza - w sumie niezła dniówka.



dzień z Virginią Woolf - 131. urodziny (1)


Virginia Woolf

Nadal, niezmiennie od kilku lat, poszerzam swoją wiedzę o twórczości i życiu Virginii Woolf. W rocznicę jej 130. urodzin przeglądając „Chwile wolności. Dziennik”, zauważyłam jak wiele mi umknęło, i tak naprawdę dopiero po tych wszystkich przeczytanych przez ostatnie lata książkach (zarówno o niej, jak i jej autorstwa) Dzienniki będą trafionym powrotem. Ponowną podróżą, bogatszą o wychwycenie nawet pojedynczych słów, których mi brakuje, by upiąć końce kilku niejasnych nadal kwestii. Virginia Woolf miała tak bogate, pełne zawiłych psychologicznych perturbacji życie, że nie sposób w kilku zdaniach jej przedstawić. Dla jednych pozostanie obłąkaną, ponurą, niepewną siebie i świata wycofaną kobietą; dla innych jej posępny wizerunek uchwycony na fotografiach, czy pojedyncze zdania umieszczone na okładkach książek, nie będą wcale podstawą ku jej krytycznej ocenie. Virginię Woolf trzeba poznać dogłębnie od pierwszych lat życia, zajrzeć do ciemnych pokoi jej wiktoriańskiego domu z dzieciństwa, zrozumieć, zaakceptować, docenić siłę jaką musiała posiadać, by przejść przez cztery trudne dla niej śmierci w stosunkowo krótkich odstępach czasu i mimo załamań podnieść się i zostać jedną z czołowych postaci literatury modernistycznej XX wieku (matka Julia zmarła w 1895 roku, przyrodnia siostra Stella - 1897, ojciec  Leslie - 1904, brat Thoby - 1906).

Czuję, że pisząc, robię coś, co jest o wiele potrzebniejsze, niż wszystko inne – pisała Virginia w eseju „Szkic z przeszłości”. Kochała pisać, nie tyle tworzyć powieści, ile po prostu pisać. Szczególnie żywiła namiętność do niedocenionych form literackich, takich jak dzienniki, eseje, czy listy i choć po części traktowała ten rodzaj pisarstwa jako swego rodzaju ćwiczenia, to jednak czytając jej teksty czuć, że robiła to z wielką miłością do słowa i z przekonaniem, że kontynuowanie rodzinnej tradycji jakim było od lat zachowywanie wspomnień w formie dzienników jest czymś w rodzaju zaszczytu. Tradycję ową napoczął dziadek Virginii James Stephen, a następnie z oddaniem kontynuował ją Leslie Stephen, ojciec Virginii, spisując choćby bolesne wspomnienia o zmarłej żonie. Virginia zatem od dziecka wychowywana była w duchu szacunku dla literatury, dla słowa, i już jako nastolatka wraz z ukochaną siostrą podjęły bardzo ważne życiowe decyzje. Virginia miała zachowywać wspomnienia na kartkach. A Vanessa na płótnie. Jedna z sióstr Stephen została więc pisarką. Druga malarką.

Melodia prozy Virginii Woolf nieustannie mnie zachwyca. Pełna metafor, poetyckich obrazów; odniesień do kolorów, zapachów, przeżyć i szczegółów. Charakterystyczna dla jej nastrojów, często lekko rozproszona, ale nigdy chaotyczna. Dla wielu czytelników jednak nudna, wręcz męcząca i odciągająca od sedna przekazu. Niemożliwa do przebrnięcia. Nie każdy bowiem potrafi przesiąść się z pędzącego pociągu jakim jest nasze aktualne życie, na pokład dostojnie wiszącego ponad chmurami balonu. Virginia była autorką autobiograficzną głęboko skupioną na sobie, czemu dawała upust w swoich tekstach. Nieustannie zadawała sobie pytanie, czy można opisać samą siebie. Spoglądała głęboko w swoją duszę, starała się ją zrozumieć i ubierała bohaterów swoich książek w siebie, by móc później z boku się im przyjrzeć i poczuć do siebie odrazę  kończącą się kolejnym załamaniem nerwowym związanym z postawieniem ostatniej kropki, bądź oddaniem książki do druku. Dla mnie Virginia Woolf jest kobietą niezwykle intrygującą, inteligentną, sumienną i wbrew opiniom silną. Skutecznie dążyła swą pracowitością do wydań kolejnych książek, a jednocześnie robiła to z charakterystyczną sobie intensywnością przeżywania i umiejętnością zauważania tego, co większości ludziom z codzienności się wymyka i nie ma znaczącego przekładu na odczuwanie życia. Potrafiła godzinami spacerować w samotności pośród wzgórz South Downs, rzadziej przez Londyn, patrzeć, dostrzegać i zapisywać w pamięci szczegóły. Wydaje się, że nigdzie się nie śpieszyła, że garb przeżyć jaki przez całe życie musiała dźwigać, skutecznie ją spowalniał. Jedynie pisanie płynęło wartkim nurtem, od pewnego momentu czas odliczała od zaczęcia, do skończenia kolejnej książki... między pisaniem podróżowała, pielęgnowała przyjaźnie, pisała mnóstwo listów, czasem piekła chleb, sprzątała by uspokoić zasupłane myśli, a wieczorami namiętnie oddawała się lekturze.
Cenię sobie w równym stopniu zarówno jej powieści, jak i dzieła krytyczno - literackie, eseje i listy. To wielkie bogactwo, że z tak różnych stron można ją poznawać. Patrząc na fakt, iż nie miała żadnego wykształcenia, całe życie liczyła na palcach, zmagała się ze stanami depresyjnymi, a jednak dzięki pasji i zaparciu napisała tyle tysięcy słów, zasługuje na pamięć i ciągłe jej odkrywanie. Wielka moja radość, że jeszcze sporo odkryć przede mną. Bo choć po tylu przeczytanych słowach rozumiem ją chyba bardziej niż wydawało mi się to możliwe do osiągnięcia, to jednak jak sama Virginia pisała w Dzienniku 22 marca 1919r. - Kobieta niepojęta niepojętą pozostanie, co stwierdzam z przyjemnością. Potwierdzam te słowa z równie wielką przyjemnością, bowiem badanie niepojętego trwać może wiecznie.

Tekst ten napisałam dla 42. numeru Kwartalnika "sZAFa", w marcu zeszłego roku - http://archiwum5.kwartalnik.eu/42/index.htm

 

2013-01-04

Bywają słowa parasole


Wyjątkowo w tym roku rzadziej bywam zmarznięta. Może to efekt ciepłych myśli i stanowczego marszu w przód, z postojami na refleksje, ale bez dłuższego patrzenia w przydrożne, obce okna. Ważny rok dla mnie, bez obciążeń. W zeszłym o tej porze stałam na środku zamarzniętego jeziora. Groziło to pęknięciem rzeczywistości i zapadnięciem serca w mroczną głębinę, ale w porę złapałam się rzeczy istotnych. Nic nie jest ważne co wychodzi poza mój świat. Nikt, kto go nie próbuje rozumieć i za drzwiami wyśmiewa. Jestem tylko dla tych, którzy na to zasługują i czuję się szczęśliwa w tej swobodzie wyboru. Śpiewam przy pracy. Czytam do późnej nocy. Śnię i po roku znowu sny pamiętam. Mam o czym i z kim rozmawiać. Ludzie nie są niezastąpieni.
Nastawiono mi wczoraj kręgosłup w czternastu miejscach. Radosny ból. Mogę znowu czytać w wannie, wiązać buty, tańczyć z młodszą i prowadzić samochód. Robię powoli podsumowanie w biblioteczce, spoglądam wstecz na lektury minionych dwunastu miesięcy. Prawie pięć książek na miesiąc, sporo poezji, czasopism i artykułów w sieci. Dużo w sobie noszę. Jedyną książką, którą porzuciłam tego roku były "Trociny" Krzysztofa Vargi. Kojarzy mi się ona ze staniem na środku tego zmarzniętego jeziora, o którym wspomniałam powyżej i wytykaniem palcami za krzywe drzewo genealogiczne i przykrótkie rękawy, albo ulubiony portret na ścianie czy wrodzony tik nerwowy. Nie rozumiem negacji wszystkiego i fascynacji tym stanem ducha. Po co mi to w książce? Obraz zarzynanych zwierząt ma pociągać literacko, emocjonalnie czy może mężczyzn za przyrodzenie? Przekleństwa, słowne wymiociny, dłużące się torsje i niczym czkawka powtarzające się przecinki jakby nie można było wyrz... tego krótszym zdaniem. Idąc dalej językiem Vargi używanym w jego wynoszonej do rangi "najlepszej pozycji minionego roku" książce, czułam jakby mi ktoś jelito wyjął na stół i kazał się mu przyglądać, a po północy ciąć na kawałki tasakiem do mięsa i patrzeć jak zwija się niczym wydłubana z ziemi przez dziecko połowa uwalonej błotem i krwią przerośniętej glizdy. 
Owszem, można takim językiem, ale jaki ma to cel? Komu ma pomóc? Autorowi? Czym się wyróżnić poza to co widujemy na co dzień w pokazywanych do znudzenia patologiach. Jedno wielkie cierpienie ciała i umysłu. Z całym szacunkiem dla felietonów pana Vargi, prawie czterysta stron (metrów jelit) pełnych narzekania jest dla mnie nie do przetrawienia. "Przytuliłam kamienie" Krystyny Januszewskiej na trąconą stabilność wrażeń literackich i zapaliłam światełko w wymarzonym włoskim domku, który dostałam w prezencie od męża. Mogę powiedzieć, że pani Krystyna uratowała Gwiazdkę i mój czytelniczy koniec roku. Udowodniła, że można pięknym językiem opowiadać nawet smutne historie, i że wierna jestem tej formie. Z poetyczności zamierzam się nigdy nie otrząsać. Nawet jeśli negacja zamiast kropel deszczu będzie z nieba spadać. Bywają słowa parasole. I domy ostoje. 


Życzę drobnych radości w Nowym Roku i parasoli na wszelkie niedogodności!