2011-03-28

Domy Virginii Woolf


Hyde Park Gate 22 ( 1882 – 1904, Londyn, dzielnica Kensington), pierwszy dom małej Virginii, to tutaj przyszła na świat 25 stycznia 1882r. i spędziła w nim dzieciństwo, oraz wczesną młodość. Stał na wąskiej ulicy, był koszmarnie zaprojektowany, bo ciągle coś do niego dobudowywano bez konsultacji z architektem, według szkiców matki Virginii, na kawałkach papieru listowego. Składał się z niezliczonych małych pokoi o dziwnych kształtach, które były ciemne i skrywały wiele tajemnic dwóch rodzin, Stephenów i Duckworthów. Mieszkało w nim jedenaście osób, które obsługiwane były przez siedem służących, do dyspozycji mieli jedną łazienkę i trzy ubikacje. Ściany pokoi zapełniały obrazy Wattsa, holenderskie sekretarzyki, skrzynie z ciężką rodzinną zastawą, bogato rzeźbione kredensy wypełnione szkłem i niebieską porcelaną. Meble pokryte były czerwonym aksamitem, części drewniane pomalowane na czarno z cienkimi złotymi liniami, a stoły w porze obiadu i podwieczorku zawsze wyglądały odświętnie, zapełnione srebrną zastawą, świecami i eleganckimi serwetami. W którymś z salonów stał fortepian, na którym stawiano prezenty na Boże Narodzenie. Nad salonem znajdowała się sypialnia rodziców, w której poczęła się czwórka rodzeństwa, w której to zmarła babka, matka i ojciec Virginii. Nad nią były sypialnie dzieci Julii Stephen z pierwszego małżeństwa, a wyżej kolejne sypialnie i pokoje dzienne, gabinet Leslie Stephena ze starym bujanym fotelem, cały wypełniony książkami, i na samej górze sypialnie służących. Z okien wewnętrznych schodów dostrzec można było bawiących się małych Stephenów w kwadratowym podwórku, przy fontannie ogrodowej. Od frontu, przy oknie wykuszowym, okrągła niebieska tabliczka oznajmiała: „ Tu mieszkał naukowiec i pisarz Leslie Stephen”.
W tym domu w 1895 r. na atak influency umiera matka Virginii, potem dwa lata później przyrodnia siostra Stella, po czym kolejny okres od 1897 do 1904r. Virginia określała mianem „siedmiu smutnych lat”. W 1904r., kiedy na raka umiera jej ojciec Leslie Stephen, cała czwórka rodzeństwa postanawia uwolnić się od ciemnych ścian żałoby, które nie dostarczają miłych wspomnień i z wielką przyjemnością opuszczają rodzinny dom, który po ich wyprowadzce zostaje przerobiony na hotel.


Talland House ( St. Ives, Kornwalia, wakacje 1882 – 1894), raj na ziemi, ostoja dla wszystkich, ucieczka w przyrodę, dźwięki, widoki, barwy... brzęczenie pszczół, krakanie gawronów, uderzanie fal o brzeg, zapach morza, kwiatów, przyjemności. Spacery, długie wycieczki, polowanie na motyle, ćmy i robaki (z czasem profesjonalne ich kolekcjonowanie) To tutaj przez dwanaście lat Virginia z rodzeństwem spędza wakacje. Do czasu kiedy 5 maja 1895r. umiera Julia Stephen i Leslie Stephen nie chce więcej widzieć St. Ives. 
Talland House leżał niedaleko od stacji, można było tam pobiec. Obok furtki rósł żywopłot z escalonii, a za nim znajdował się ogród, cały na zboczu, z mnóstwem niewielkich trawników i kryjówek; dalej rozciągało się boisko do krykieta, gdzie grywano w małego krykieta całymi popołudniami i do tak późna wieczorem, że trzeba było pomalować piłkę świecącą farbą, a za boiskiem morze (…) Życie rodzinne w St. Ives było dość zgrzebne i niedbałe: w Talland House panował nieporządek i przewijało się przezeń dużo ludzi. Poza rodziną byli tak goście: duża liczba kuzynów, wujów, siostrzeńców i siostrzenic (…) Morze jednak potrafiło dać o tyle więcej: doroczne regaty, piaski, zgłębienia wśród skał, gdzie kwitły morskie anemony, nad którymi przepływały ryby, wielka zatokę z żaglami i parowcami znikającymi w drodze do Bristolu albo Cardiff, albo może do Brazylii. A oprócz tego była jeszcze gęsta śmietana, specjalność Kornwalii, i sprzedawca muffinów – co nie wiązało się bezpośrednio z morzem - i ogólne bogactwo i szczęście życia (…) - fragmenty Biografii Virginii Woolf autorstwa Quentina Bella.
Życie w Talland House, i wspomnienia związane z tamtym magicznym miejscem, Virginia opisała w swoje książce „Do latarni morskiej”.
Talland House znajduje się 302 mile od Londynu ( jakieś 5h drogi), można go nie tylko zwiedzać, ale również w nim spać. Kornwalia, spacer brzegiem morza, moje marzenie... Talland House



 
Gordon Square 46 (1904-1906, Londyn, dzielnica Bloomsbury), pierwszy dom bez rodziców, służby (tylko rodzinną kucharkę Sophie Farrell zabrali ze sobą) i wattsowsko-weneckiego stylu. Virginia i Vanessa postanowiły go urządzić bardzo skromnie, lekko, bez przesytu, aksamitu i serwetek. Ściany pomalowano jednobarwną farbą, pokoje wypełniono biało-zielonymi kretonami. Na parterze był duży podwójny salon i gabinet, a na piętrze salony sióstr i pokoje braci Thoby'ego i Adriana, którzy studiowali już w tym czasie. Siostry w końcu odetchnęły, dużo spacerowały, udzielały się towarzysko, chodziły na wystaw obrazów, do księgarni i z czasem, w tym właśnie domu zaczęły urządzać czwartkowe wieczory, które były zaczątkiem działalności słynnej Grupy Bloomsbury. Kiedy w 1906r. umiera na tyfus brat Thoby Stephen, a siostra Vanessa wychodzi za mąż za Clive'a Bella, Virginia i Adrian przenoszą się na Fitzroy Square 29.


Fitzroy Square 29 (Londyn, 1907-1911 ), po śmierci Thoby'ego Virginia stara się zbliżyć do Adriana i stworzyć mu ciepły dom. Jednak ich relacje nigdy nie były wzorowe, mimo iż jako rodzeństwo byli ze sobą bardzo związani, i z całą pewnością się kochali. To z Adrianem przy Fitzroy Square Virginia prowadziła sporo ważnych rozmów, przede wszystkim o śmierci najbliższych, i to ślady po ich sporach przyjaciele wynajdywali na ścianach (rzucali się maślanymi kulkami). Z czasem wspólnie zaczęli wskrzeszać czwartkowe wieczory Thoby'ego i zapraszać do siebie członków Bloomsbury, a także innych młodych ludzi, którzy studiowali w Cambridge i bywali na Gordon Square za czasów Thoby'ego. Pod tym adresem Virginia odrzuciła w 1907r. oświadczyny Lyttona Stracheya i nieco później Hiltona Younga; tam przeżywa depresje, spędza kolejny raz kilka tygodni w Sanatorium Twickenham, potem podróżuje z Vanessą i jej mężem po Francji i Włoszech. Lekarze uważają, że Londyn ma na nią zły wpływ i w 1910r. w okresie Bożego Narodzenia zaczyna szukać domu na wsi. W międzyczasie dzierżawa Fitzroy Square wygasa i zmęczona częstymi sporami z Adrianem, szuka domu, w którym jeden drugiemu nie będzie wchodził w paradę. Znajduje Burnswick Square 38.

Asham (Asheham, Sussex 1911-1919 ) odkąd Virginia zaczęła mieć problemy zdrowotne i załamania psychiczne, lekarze zgodnie orzekali, że to Londyn ma na nią zły wpływ. Dlatego zawsze oprócz mieszkania w Londynie, znajdowała też posiadłości z dala od londyńskiego zgiełku. Początkiem 1911r. wynajduje piękny dom, położony samotnie i romantycznie kilka mil od Firle, niedaleko Lewes. Przez kolejne osiem lat będzie uciekać tam w chwilach problemów zdrowotnych.

 
Brunswick Square 38 ( Londyn, 1911 - 1912) w listopadzie 1911r. Virginia wynajmuje dom na Brunswick i dzieli go razem z czterema mężczyznami: bratem Adrianem (pierwsze piętro), kolegą Maynardem Keynesem (parter), Duncanem Gruntem (parter) i od grudnia z Leonardem Woolfem (trzecie piętro). Ona sama sporą część czasu spędza w posiadłości Asham, gdzie pisze swoją pierwszą powieść „Podróż w świat” (wówczas pod tytułem „Melymbrosia”). W styczniu 1912r. wysłuchuje oświadczyn Leonarda Woolfa, z którym od czasu wspólnego mieszkania znacznie częściej się widywała i darzyła go coraz większą sympatią. Jednak dopiero w maju gotowa jest by te oświadczyny przyjąć i zapewnić Leonarda o swej miłości.
10 sierpnia 1912r. Virginia Stephen i Leonard Woolf biorą krótki, cichy ślub w Londynie i spędzają wspólnie noc w posiadłości Asham. W podróż poślubną wyjeżdżają do Hiszpanii, a po powrocie przeprowadzają się z londyńskiego domu przy Brunswick Square do domu przy Clifford Inn.


Clifford Inn (Londyn, 1912 – 1913), niedługo Woolfowie mieszkają pod tym adresem. Virginia tam podejmuje próbę samobójczą i cudem zostaje odratowana po tym jak połknęła sto gramów weronalu – śmiertelną dawkę. Leonard zarządza 18 listopada 1913r rezygnację z pokoi w Clifford's Inn i wyjazd do Asham. Pozostają poza Londynem do sierpnia 1914r, a później w ramach dalszej kontroli nad zdrowiem Virginii, spędzają trzy tygodnie w Kornwalii.



Hogarth House (Richmond 1915 - 1924 ), Woolfowie nadal zatrzymują Asham, jeżdżą tam głównie na Boże Narodzenie, Wielkanoc, na tydzień w maju i przedłużone wakacje letnie, niekiedy nawet do października. Kolejny dom wynajmują w Richmond w 1915 r., gdzie niedługo później zakładają siedzibę Wydawnictwa Hogarth Press. Virginia wraca do zdrowia, pisze kolejne powieści, wspólnie z mężem stwarzają model egzystencji w Hogarth House, którego się trzymają przez kolejne lata... Przed południem pisali, po południu spacerowali, wieczorem czytali. Raz czy dwa w tygodniu sprawy polityczne albo wydawnicze wzywały Leonarda do Londynu; raz czy dwa w tygodniu Virginia mu towarzyszyła i odwiedzała biblioteki, sklepy, chodziła na koncerty i do przyjaciół (…). Coraz częściej myślą o kupnie prasy drukarskiej i o lekcjach drukarstwa, czego z czasem udaje im się dokonać. Zaczynają wydawać nie tylko dzieła Virginii, ale również kilku innych znanych twórców tamtego okresu.


Monk's House (Rodmell 1919 – 1941), tego domu Woolfowie szukali całe życie, a kiedy już byli w jego posiadaniu, zawsze miło w nim spędzali czas i z przyjemnością do niego wracali. Mimo iż w porównaniu z melancholijnym, klimatycznym i nawiedzonym Asham (który był wynajmowany) ten na własność (Monk's House – kupili Woolfowie po licytacji za 700 funtów) był jedynie przyjemnym domkiem z kilkoma miłymi widokami, to i tak miał coś co Woolfowie bardzo w nim lubili. Monk's House leżał na końcu wiejskiej uliczki, która wije się, odchodząc od szosy między Lewes i Newhaven i wzdłuż której zbudowane zostało niemal całe Rodmell. Była to skromna siedziba z cegły i kamieni, obłożona deskami od strony ulicy, dwupiętrowa, ze szpiczastym dachem z łupka. Wewnątrz liczne niskie, nieduże pokoje przechodziły jeden w drugi; parter był wybrukowany cegłami, schody były wąskie, stopnie zniszczone; oczywiście nie było ani łazienki, ani gorącej wody, ani WC. Za domem rozciągał się bujny i zapuszczony ogród, z kamiennym murem, a za ogrodem sad, a za sadem otoczony murem cmentarz (…) - fragment z Biografii Virginii Woolf autorstwa Quentina Bella.
W Monk's House powstała większość dzieł Virginii, tam też przechodziła kolejne załamania, tam wstawiła swój wymarzony gramofon i pod tym domem postawiła pierwszy samochód. Woolfowie z Wydawnictwa i twórczości Virginii mieli coraz więcej pieniędzy, utrzymywali dwa domy i dwie służące; podróżowali do Irlandii, Francji, Włoch i co jakiś czas wracali do Kornwalii.
To w Monk's House na kominku w salonie Virginia zostawiła list do męża i wyszła w stronę rzeki Ouse, nad którą trzy tygodnie później znaleziono jej ciało.
Jej prochy, oraz kilkanaście lat później prochy Leonarda (mieszkał tam, aż do śmierci w 1969r.), spoczęły pod wiązami, którym kiedyś Woolfowie nadali swoje imiona.
Monk's House leży 60 mil od Londynu (jakieś 1,5h drogi), w środy i soboty, od kwietnia do października jest otwarty dla zwiedzających i marzę o tym, by go zwiedzić... tymczasem linkuję szczęściarza, któremu dane było przejść ostatnią drogą Virginii, od Monk's House w kierunku rzeki Ouse - http://bryka-brak.blogspot.com


Tavistock Square 52  (Londyn, 1924 – 1939r.) kiedy Woolfowie pojechali na wakacje do Bretanii, okazało się, że dom przy Tavistock ma zostać zburzony. Jako, że gdzieś musieli przenieść Wydawnictwo, to przeprowadzili się pod kolejny londyński adres...


Macklenburgh Square 37  (Londyn 1939r...) Virginia nie czuła się tu dobrze, nie było dywanów, kuchnia wydawała się jej za mała, inne pomieszczenia za duże, schody też złe... Spędzali tam tylko kilka dni co dwa tygodnie. 


"Virginia Woolf. Biografia" - Quentin Bell, Wydawnictwo Książkowe Twój Styl, przełożyła Maja Lavergne, 2004r.
"Virginia Woolf" - Beatrice Masini,  Wydawnictwo Zielona Sowa, przełożyła Dorota Duszyńska, 2009r.
"Chwile istnienia. Eseje autobiograficzne" - Virginia Woolf, Wydawnictwo Książkowe Twój Styl, przełożyła Maja Lavergne, 2005r.
"Domy pisarek" - Sandra Petrignani, Wydawnictwo Książkowe Twój Styl, przełożyła Hanna Cieśla, 2004r.



 

Virginia Woolf - 70 rocznica śmierci


Jeżeli mamy wrażenie, że ją znamy, jeżeli przerzucając jej dzienniki, czujemy ukłucie w sercu z powodu czegoś, co napisała, a co my sami kiedyś pomyśleliśmy, jest tak dlatego, że ona zna nas, potrafi wyrazić nasze myśli, nasze porywy, emocje, udręki: wszystko to, czego wyrazić sami nie potrafimy. Właśnie dlatego była wielką pisarką.

                                                                                                     Beatrice Masini


To był piątek, przed południem. Siedemdziesiąt lat temu. Virginia Woolf napisała dwa listy, jeden do ukochanej siostry Vanessy, drugi do męża Leonarda, w obu tłumacząc się ze swojego obłędu. Postawiła list do męża na kominku w salonie i wyszła z domu Monk's House w Rodmell kierując się przez łąki w stronę rzeki Ouse. Kieszenie palta wypełniła kamieniami i spokojnie, w ten słoneczny, ale zimny dzień, odebrała sobie życie... miała 59 lat. Pozostawiła po sobie dziesięć powieści: „Podróż w świat”, „Noc i dzień”, „Pokój Jakuba”, „Pani Dalloway”, „Do latarni morskiej”, „Orlando”, „Fale”, „Flush”, „Lata”, „Między aktami” oraz sześć tomów listów, pięć tomów dzienników, kilkanaście opowiadań, esejów, szkiców i recenzji.

Najdroższy,
Jestem pewna, że znowu popadam w obłęd. Uważam, że nie możemy przechodzić przez kolejny taki straszny okres. A tym razem nie wyzdrowieję. Zaczynam słyszeń głosy i nie mogę się skupić. Więc robię to, co wydaje się najlepsze. Dałeś mi największe szczęście, jakie jest możliwe. Byłeś pod każdym względem wszystkim, czym można być. Nie myślę, żeby dwoje ludzi mogło być szczęśliwszych, dopóki nie nadeszła ta straszna choroba. Nie mogę dłużej walczyć. Wiem, że niszczę Twoje życie, że beze mnie mógłbyś pracować. I będziesz, wiem. Widzisz, nawet nie umiem tego napisać tak jak trzeba. Nie mogę czytać. Chcę powiedzieć, że całe szczęście swego życia zawdzięczam Tobie. Byłeś wobec mnie nieskończenie cierpliwy i niewiarygodnie dobry. Chcę to powiedzieć – wszyscy to wiedzą. Gdyby ktokolwiek mógł mnie uratować, byłbyś to Ty. Wszystko mnie opuściło poza pewnością o Twojej dobroci. Nie mogę już dłużej niszczyć Ci życia.
Nie myślę, że dwoje ludzi mogło być szczęśliwszych niż byliśmy my.
                                                                              
                                                                                                                   V.


2011-03-21

Wiosna w domu :)

( Wiosna w wykonaniu Charliego i Loli - piękna, przeraziła mnie tylko ilość bocianów z tobołkami :)

Światowy Dzień Poezji


"Zdarza się, że weźmiecie książkę, która mówi o tym, co sami przeczuwacie. Nagle wiersze przelewają się przez kartki i rozlewają się szeroko wokół, odnoszą was bezbronnych ku sercu harmonii, którego uderzenia mieszają się z szumem waszej krwi. W takiej chwili wiersze są pływakami sieci, którą napełnia zdobycz, a poeta ją wam napędził. Kiedy indziej znów wiersz użyczy pióropusza nieśmiałej myśli albo też rękojeści, abyście mogli ją wydobyć. To poezja jest dalszym ciągiem was - wyszedłszy ze słów poety zmienia się w was w czyn, miłość, nadzieję, sen. Wiersz jest pomostem pomiędzy poetą a czytelnikiem, na którym się spotykają, aby się objąć albo też przejść obojętnie. Mówi wam on o żalu i radości, działa dośrodkowo i odśrodkowo, śmiałość jego spojrzenia przenika najskrytszych. Oddech poezji osiada w waszym sercu. Co dzisiaj jest poezją, jutro już może być życiem - i odwrotnie (...)
Słowo jest widnokręgiem rzeczy. Są słowa ospałe, które tylko mrużą oczy, słowa wychudłe długą wędrówką po stronicach książek, ubrudzone ciągłym dotykaniem, są słowa opuszczone, których znalezienie i osadzenie w pierścieniu wiersza sprawia poetom największą radość, są inne, kłótliwe i zhardziałe z powodu dużej litery, od której się zaczynają, są słowa-zaklęcia, które razem obudzą w was świt, ale również ciemność, są słowa skruszone, ciągle klęczące i bojaźliwe, są słowa płonące jak dawni prorocy i kaznodzieje, są słowa pozbawione treści poprzez długi brak rosy innych słów, wśród których dopiero ożywają, są słowa nużące i uparte, zanurzone w kolorze snu i jego szaleństwie, są również słowa jak nasiona, a przecież potężny dąb jest w nich ukryty, są słowa-media materializujące sny i tęsknoty i myślące za was, są i takie, pod których barwami potrafią się bić narody i klasy, są słowa pasożytujące na innych i tak w nieskończoność. Słowa starzeją się i robią się zgrzybiałe, tracą zapach i tętno, poeta musi umieć znów je uskrzydlić, wykuć z nich złoty klucz otwierający zamkniętą bramę czasu, dać im baśniowe buty siedmiomilowe, aby od razu przekroczyły góry i rzeki codzienności. Znajdźcie wśród nich te, które należą do was (...)".

fragment eseju Franciszka Halasa "O poezji"

"Wybór poezji" Franciszek Halas, Biblioteka Narodowa

2011-03-19

Hurtownia książek

Pamiętacie program „Hurtownia Książek” o nowościach wydawniczych prowadzony przez poetkę Agnieszkę Wolny-Hamkało i aktora Andrzeja Grabowskiego? Odpowiedni klimat, aranżacja prawdziwej hurtowni, wysokie regały z książkami, pakunki zamiast krzeseł, animowane komiksy Jarka Gracha i co najważniejsze naprawdę dobra literatura podana na talerzu. Początkowo Hurtownia ukazywała się co tydzień, później dwa razy w miesiącu. Najpierw nadawano ją w soboty o godz. 12.30 (oglądalność: ok. 630 tys. widzów - wg Nielsen Audience Measurement), potem przesunięto na 8 rano (ok. 390 tys. widzów). Dla tych, którym pora emisji nie odpowiadała TVP przygotowało darmowe powtórki w sieci. Teraz nie ma już ani programu, ani możliwości darmowego przeglądnięcia archiwum, na które została nałożona opłata, która ma chyba jedynie na celu udowodnienie, że „Hurtowni...” to niby nikt nie oglądał.
Nie doszukiwałam się specjalnie szczegółów dlaczego kolejny program kulturalny został zdjęty z anteny (nie ma już „Czytelni”, ani „Telewizyjnych Wiadomości Literackich” Stanisława Beresia ), bo już przestało mnie to dziwić, jednak kilka dni temu trafiłam w „Bluszczu” na artykuł dotyczący „Hurtowni...” i jak się okazało nawet sami prowadzący tego nie wiedzą. O zdjęciu z anteny dowiedzieli się z gazet, a do momentu udzielania wywiadu dla magazynu „Bluszcz” szefowa Jedynki Iwona Schymalla oraz producenci programu, nie pokwapili się by ich o tym poinformować. Pozostał więc niesmak i niekulturalna otoczka wokół bardzo kulturalnego programu.
Iwona Schymalla w jednym z wywiadów powiedziała: Hurtownia schodzi z anteny, bo wprowadzam sobotnio-niedzielny program poranny, w którym stałym modułem będą książki (przyp. chodzi w wzmianki o książkach w programie „Kawa czy herbata”) Co Andrzej Grabowski komentuje ironicznie na łamach marcowego "Bluszczu": No i to jest świetny pomysł, doskonała zmiana. O literaturze najlepiej dyskutować szybko – około minuty, w oparach smażącej się obok chińszczyzny, pomiędzy rozmową o talkowaniu pupy noworodkom i pomysłem na bezpieczne prowadzenie samochodu w zimie. Doskonale rozumiem jego frustrację jako prowadzącego, bo usuwanie z anteny w ten sposób, jest wielce nie na miejscu, a tłumaczenie, że zostanie zastąpiony on innym,  typu wzmianka z "Kawie czy herbacie" wręcz śmieszna.  Jednak z drugiej strony czyż nie jest lepsze jakiekolwiek promowanie literatury, niż jej zupełny w mediach brak? Wychodzę z założenia, że nie każdy musi czytać literaturę wysokich lotów. Niech ludzie czytają cokolwiek, mnie cieszy każda nosząca ślady czytania książka, każdy wypełniony w księgarni koszyk, do którego z ciekawością przez ramię pani przede mną zaglądam. Są gusta i guściki, każda książka ma prawo przetrwać, a żeby przetrwać potrzebuje czytających. Z ubolewaniem stwierdzam jednak, że dobra literatura szybciej w Polsce wyginie, niż ta z półek z napisem bestsellery, bo to właśnie jej nie poświęca się odpowiedniej, żeby nie powiedzieć żadnej uwagi. Dzieła światowe, klasyka literatury, czy poezja żyją o kulach, z trudem próbują utrzymać się w pionie, podczas gdy na promowanie celebrytów zawsze znajdą się pieniądze i czas antenowy.
 
Temat promowania literatury pięknej jest więc jak widać głęboko złożony. Kiedy emitowane są programy kulturalne, to nikt ich nie ogląda, o czym świadczy ich ściąganie z anteny z powodu żałośnie niskich słupków oglądalności. Kiedy z kolei są ściągane to automatycznie pogrążany jest poziom polskiego czytelnictwa i niczego dobrego to nie wróży na przyszłość. Statystyki i tak są bolesne, nasze 56% ma się słabiutko do 79% dla sąsiadów z Czech (według Mariusza Szczygła średnia liczba książek w czeskim domu to 246). Czy takie programy powinny więc istnieć mimo swej nieopłacalności? Powinny, chociaż dla tego jednego procenta. Kultura jest bezcenna.
Obecnie na antenie pozostaje jedynie emitowany raz w miesiącu program "Od słowa do słowa" na TVP Kultura, poświęcony polskiej literaturze współczesnej (kolejny, szósty już odcinek 26 marca o godz. 22.27) oraz na TVN Style program „Kino, kanapa, książka” z Karoliną Korwin Piotrowską i Dorotą Wellman w roli głównej. Intencja programu jest bardzo trafiona, film kontra literatura, jednak nie ukrywam, że maniera wyższości nad wszystkimi tej pierwszej prowadzącej jest równie denerwująca co ilość powtórzeń tego samego odcinka. Ale oglądam, bo dzięki temu programowi zobaczyłam we fragmentach oryginał filmu "Och, Karol" z 1985r i zdecydowanie bardziej mnie zaciekawił niż wersja "Och, Karol 2".
 
Z kolei na TVP 2 od kwietnia, dwa razy w miesiącu, będziemy mieli możliwość oglądania nowego programu „Redakcja kultury”, gdzie redaktorem naczelnym magazynu będzie Piotr Najsztub. Wśród autorów - oprócz Piotra Najsztuba - pojawią się kompozytor Tymon Tymański (muzyka), laureatka Paszportu Polityki w kategorii Literatura za rok 2008 Sylwia Chutnik (zajmie się oczywiście literaturą), redaktor naczelny Radia Roxy FM, były publicysta „Gazety Wyborczej” Mikołaj Lizut, grafik i twórca performance Wojciech Bąkowski (sztuki wizualne), pisarz i dziennikarz, który współpracował z „Lampą” i „Machiną” Jakub Żulczyk (popkultura). Materiały o teatrze będzie przygotowywać Łukasz Drewniak.
Pilotażowy odcinek pojawił się na antenie 13 marca o godz. 23:40 oczywiście. Im później tym lepiej, by móc potem bez wyrzutów zdjąć program z anteny zasłaniając się kiepską oglądalnością.

A tutaj możecie możecie przeczytać o tym "Jak dostać autorski program w TVP"  :)

2011-03-16

Scrapbooking - ruszyłam :)


Scrapbooking to sztuka ręcznego tworzenia i ozdabiania, która od lat zaprząta mi głowę. Od dziecka nie potrafiłam siedzieć bezczynnie i nawet przed telewizorem musiałam mieć coś w rękach. Obserwując pasję mojej mamy, już jako siedmiolatka haftowałam obrazki i serwetki, z przewagą motywu kwiatowego, bo takie wówczas były w modzie. Mama wieczorami nakrywała kolana kremowym obrusem, na którego wcześniej ołówkiem przez kalkę naniosła fiołki, maki i słoneczniki, i haftowała po kilka kompletów z serwetkami rocznie. Babcia w tym czasie, na fotelu obok, robiła na drutach swetry, szale i spódnice. Dzięki ich pasjom i przyjemnej metodzie dorabiania, mogłyśmy w wakacje spędzać dwa tygodnie nad morzem. 
Haftowanie porzuciłam jako nastolatka, ale za to całej klasie robiłam bransoletki na ręce. Potem szkicowałam, miałam epizod ze szkołą fotograficzną i własną ciemnią w łazience. Kiedy urodziłam syna nudę zabijałam układaniem ikebany, czyli kompozycji kwiatowych, a całkiem niedawno zarywałam noce przy decoupage. Technika ta dawała mi ogromną radość, ale smród farb i lakierów mnie z czasem bardzo zniechęcił, czego nie mogę odżałować, bo rozdałam wszystkie swoje prace i sama zostałam bez pamiątki z tego twórczego okresu. 
Nadal mam potrzebę wyrażania siebie artystycznie i dlatego postawiłam na Scrapbooking ( za sprawą Asi, która mnie obdarowywała swoją twórczością i skutecznie do tej techniki przekonała ) co dzieci przyjęły z wielką radością i tworzymy wspólnie. Na sam początek zakładki, które z racji mojej miłości do książek chyba nikogo nie zdziwią :)






p.s Klikając na poszczególne zdjęcia można je obejrzeć w powiększeniu.


Jak Mary Poppins


Dzieci kaszlące, Charlie z bólem gardła, Lola zakatarzona. Ich nagrzane ciała wypełzły rano spod kołder i ogłosiły sprzeciw. Uległam, samą mnie też dziś nie ciągnie poza dom. Ostatnimi dniami w każdej kolejce, na każdym rogu, przystanku i w przerwie na kawę mówi się o jednym. Ktoś brutalnie zamordował dwoje nastolatków na parterze jednej ze starych kamienic usytuowanych wokół rynku. Pełno takich u nas w mieście, z ciężko otwierającymi się drzwiami, ciemnymi śmierdzącymi korytarzami, krętymi schodami i rzeźbieniami na ścianach. W tej stoi mały posąg  niedźwiadka z uniesionymi łapami, jakby chciał zaatakować, bądź stanął w pionie dla obrony. Obok niego znaleziono ciało młodej dziewczyny i jej chłopaka. Bez względu na to jaką wersję kreują plotki, jak daleka ona jest od tajemnicy, którą skrywa wnęka przed wejściem na schody, nie zasłużyli na taką śmierć. Zawsze w takich chwilach patrzę na moje dzieci, boję się o nich, świat karmi się depresją, zwykli ludzie przepoczwarzają się w psychopatów. Zauważam na ulicach coraz mniej uśmiechu. Trąca mnie za to wszechobecny smutek, który odbija się od szarej kamienicy i trąca kolejną osobę. Pogrążamy się wzajemnie z prędkością pchniętego domina. Szaro przed oczami, nienawiść pod nogami, uschnięte marzenia w co drugiej kieszeni. Chciałabym dać się unieść za rączkę parasola, jak Mary Poppins, ponad defetyzmem ludzkości,  gdzie mogłabym się bez wyrzutów sumienia uśmiechać.Tymczasem niczym lustro przyjmuję na siebie ten cały smutny wizerunek świata i mimowolnie staję się jego częścią. Karcę się za to, bo kiedyś potrafiłam oszukać moją wrażliwość i nie przeżywać tak wszystkiego. Nadal cieszą mnie drobnostki, choćby te trzy krokusy i dwa żonkile przy drewnianych schodach tarasowych, na których w końcu mogę zasiadać po zimie z kubkiem kawy, ale mam poczucie, że Japonia tonie w kataklizmie i mój uśmiech w stronę kwiatów jest nie na miejscu. 

2011-03-14

Za kulisami kuchni

Kuchnia nigdy nie robiła na mnie większego wrażenia, dlatego nie zawracam sobie głowy Nigellą Lawson, bo w kuchni to ja sztuki nie zrodzę mimo najśmielszych chęci. Kręcą mnie rustykalne wnętrza, drewniane stoły, lawenda na oknie, stare siteczko do herbaty, zapach domowego chleba, mielonej kawy i tabliczka czekolady ukryta w miejscu, w którym nikt się jej nie spodziewa. I to by było na tyle.
Nigellę Lawson podziwiam jako kobietę z pasją, tak samo jak Martynę Wojciechowską, ale zarówno nóż, jak i samolot, są mi nie po drodze. Jednak kiedy znalazłam to zdjęcie, na którym Nigella Lawson przebywa za biurkiem w swojej londyńskiej biblioteczce, to stała mi się zdecydowanie bliższa. Prawda, że robi wrażenie? Zastanawiam się, gdzie tak naprawdę woli przebywać? Zdecydowanie w tym wypadku wybrałabym pracę za biurkiem. Takim biurkiem, i w takim miejscu jak to widać na zdjęciu powyżej. Zapach żadnej potrawy nie zastąpi mi zapachu książek. Żaden smak, nie zastąpi doznania jakie daje słowo. Patrząc na tak bogatą biblioteczkę, całkiem prawdopodobne, że Nigella Lawson gotując czerpie  pozytywną energię ze słów, które układa w głowie na potrzeby swojej kolejnej książki. Nigdy nie przyjrzałam się jej pisaniu, a zachęcona tym zdjęciem zajrzę przy okazji do środka jej książki, na słowa, nie na przesycone kolorem fotografie. Kto wie... może nabierze znaczenia stwierdzenie przez słowo do żołądka? :)

2011-03-09

Z dialogów rodzinnych odc.18 - rozmowy (nie) kontrolowane


Nie wiem jak smakuje drzemka po południu, w kocu, na hamaku, czy bujaku. Nigdy w ten sposób nie odbierałam sobie dnia, ale zostając mamą liczyłam na to, że moje dzieci zgodnie ze stereotypowym modelem małego dziecka, a potem przedszkolaka, będą choćby krótką drzemkę uprawiać, a wieczorami o dwudziestej zapadać w głęboki sen. Szybko zorientowałam się, że moje geny przeważyły w tej kwestii i umiejętność zasypiania na kanapie o każdej porze posiada tylko mój mąż. Charlie przestał sypiać w ciągu dnia mając dziewięć miesięcy, jego siostra jeszcze szybciej. Obecnie czteroletniej Loli nie jest w stanie nic zmęczyć, ciągle jest energiczna, kreatywna i bardzo rozmowna, a wieczorami uprawia dziecięcą filozofię. Nie wystarcza czytanie do snu, do tego kilka pytań o miniony dzień, przytulenie, nawijanie loczków na palec... Lola każde słowo potrafi przerobić na kolejne kilka zdań, dziesięć pytań i ciąg rozważań, o tym na przykład co to jest starość,  czytanie w myślach, albo skąd biorą się dzieci.

Dzień pierwszy. Leżymy przykryte po szyję, między nami dwa psy, Lola zwija metkę, a ja spoglądam na zegar. Jest prawie dwudziesta druga.
- A wiesz... Charlie mi powiedział, że umiera się jak ma się sto lat. Kiedy to będzie? Powiesz mi jak będziesz mieć sto lat?
- Powiem, zresztą sama to zobaczysz - odpowiadam krótko zmierzając ku wyciszeniu jej myśli.
- Będziesz siwa, zmęczona i będziesz miała laskę?
- Nie wiem, różnie wyglądają starzy ludzie.
- Aha... bo ja czasem jestem zmęczona i strzela mi kostka w pięcie, ale to chyba jeszcze nie starość, prawda?


Dzień drugi, również późnym wieczorem:
- A wiesz skąd biorą się dzieci? - pyta Lola odkładając na szafkę książkę o Martynce i jej braciszku.
- Wiem... A ty wiesz? - zaciekawiona wersją czteroletniej córki uśmiecham się i z przyjemnością czekam na jej odpowiedź.
- To jest tak... Z nieba sfruwa taka pani, ma taką długą suknię i magiczną różdżkę, w fioletowo żółte kwiaty, i tak macha tą różdżką i wyczarowuje trzy wróżki. Te wróżki fruną przez cały świat i przylatują do pięknego domu, takiego oooo, dużego i zaczarowują pana lekarza, a ten pan lekarz zaczarowuje wszystkieeeee mamy na świecie i powstają dzieci... A jak wyglądał ten pan lekarz to już ty mi musisz powiedzieć, bo przecież u ciebie też był.


Dzień trzeci. Jesteśmy już po wieczornych pogaduszkach na tematy równie ważne. Zabieram książkę i zaczynam czytać. Lola przymyka oczy, drgają jej powieki. Otwiera. Zamyka. Otwiera. Zamyka. Z lewej na prawą, z prawej na lewą. Pcha się na mnie. Patrzy na książkę. Z lewej pies, z prawej ona. Zamyka, otwiera, zamyka, otwiera. Nie wytrzymuje...
- Mamooo, jak ty to robisz, że czytasz tak cicho? Te twoje książki wyglądają tak ciekawie, a ja nigdy nie słyszę o czym są.
- Bo czytam w myślach, kiedy ty masz już spać. Nie chcę ci przeszkadzać.
- Aha.... no ale nic nie będziesz słyszała. Zawsze jak mówię za cicho to pytasz ciągle Co i Co i Co!
- Słyszę swoje słowa, ale po cichu, to mi wystarcza by zrozumieć książkę.
- To niemożliwe, ty nawet nie ruszasz ustami, więc jak możesz to słyszeć? - pyta unosząc głowę z poduszki i zaczyna wpatrywać się w moje usta. Ja w tym czasie przymykam oczy i staram się znaleźć jakąś rozsądną odpowiedź. Lola widząc moje zmęczenie mówi:  - No dobra, dobra, idę już spać, a ty zastanów się jak mi to jutro mądrze wytłumaczyć.


2011-03-08

Kobieta niepojęta...


Kobieta niepojęta niepojętą pozostanie, co stwierdzam z przyjemnością - pisała Virginia Woolf dnia 22 marca 1919r. w swoim Dzienniku. Czasem lepiej jest być niepojętą, niż źle pojętą, ale w obu tych przypadkach, trzeba mieć pojęcie o pojmowaniu istot trudnych do pojęcia :) Zatem do dzieła drodzy panowie!

Z przyjemnością informuję, że jestem dziś otwarta na tulipany i czekoladki.
Miłego dnia raz jeszcze.


Adele, czyli pomrukiwanie nocą


Zaczęło się dwa tygodnie temu, i od tej pory zasypiam z Adele. Dziś nawet udało mi się kilka dobrych dźwięków uchwycić na pianinie i jestem w stanie powtarzać się do rana, byle tylko nie zapomnieć tego co się nauczyłam... Nie jestem konsekwentna z nauce, pewnie zakończę na znajomości tylko jednej czwartej piosenki, bo poziom wirtuozerii wzrósł w pierwszej minucie i się przeraziłam. A teraz sprawię sobie przyjemność i kiepskim angielskim akcentem pomruczę sobie w wannie  :)
Rano wstanę. Prawda, że wstanę?
Miłego dnia Kobietki. Wiosny Wam życzę i śniadań do łóżek :)





2011-03-07

Niedoczekanie - słowo na niedzielę


Nie doczekam się. Czas nigdy nie przejdzie na moją stronę. Zawsze będziemy walczyć, szarpać się, i wydzierać sobie cenne minuty. Miałam tyle w planach na te dwa dni... Skończyło się na gumowych rękawiczkach i intensywnej rekonstrukcji wnętrza domu do stanu sprzed tygodnia. Poiłam kwiaty, kosiłam psy, bulgotałam w garnkach, pokonywałam kurz, tańczyłam z żelazkiem i puściłam  z rozmachu tyle prania, że zabrakło suszarek. Gdybym trafiła na złotą rybkę to poprosiłabym o czaso-zatrzymywacz. Wcisnęłabym pausę w sobotę rano, nim jeszcze kurz zakręci mi w sumieniu i podmieniłabym plany dnia. Na przykład wyjechałabym do Paryża, albo do Pragi, albo na łąkę pełną krokusów we wszystkich odcieniach tęczy.
Przypomniał mi się właśnie pewien Poeta, z wiersza Renaty Putzlacher. Zmęczenie jest wszechobecne. Niedoczekanie też.

Poeta

Naprawdę nie musisz się bać
moją domeną są tylko
słowa, słowa, słowa
Czasem zasypiam na dywanie
urobiony po łokcie
Bo słowa mają ciężar gatunkowy
a ja uczę się
jak oddzielić ziarno od plew
Mnie nie musisz się bać
zanim przejdę od słów do czynów
sto razy wszystko przetrawię
opiszę przeleję na papier
skażę na wieczny odpoczynek
Znów się nie doczekasz


p.s jeśli wstanę rano i będzie śnieg to chyba włożę termometr do herbaty i się rozchoruję, albo wytoczę armatę przed dom i rozpętam trzecią wojnę światową :) Wstaję za pięć godzin. Pora na potwora. Psy na poduchy i boska Adele na dobranoc.
Miłego początku tygodnia kochani.

2011-03-03

Kawa, pączek i mężczyźni

Każda okazja jest dobrą okazją. Tłusty czwartek postanowiłam więc wykorzystywać do moich niecnych planów. Przemyciłam do domu jednego pączka i pięciu facetów. Doborowe towarzystwo rozsiadło się na kanapie, ktoś zapalił papierosa, ktoś zmielił brazylijską kawę, ktoś wyłączył mój marudny telefon, pokroiłam pączka na sześć kawałków i z przyjemnością patrzyłam na pięciu wspaniałych... Henry Miller "Zwrotnik Raka", Philip Roth "Everyman", Jacek Dehnel "Rynek w Smyrnie", Paweł Huelle "Opowieści z chłodnego morza" i Gil Courtemanche "Piękna śmierć". Marzec literacko należy do mężczyzn. I jestem prawie pewna, że cały kwiecień też. Nic na to nie poradzę, że mężczyźni w moich odczuciach smakują lepiej.


"Romans prowincjonalny" Kornel Filipowicz


Za książką Kornela Filipowicza rozglądałam się od jakiegoś czasu. W większości księgarń, które przejrzałam wszystkie jego pozycje są niedostępne, aż w końcu ku mojej wielkiej radości trafiłam na „Romans prowincjonalny” w miejscowym antykwariacie. Trzymając w dłoniach kieszonkowe wydanie Wydawnictwa Literackiego, z okładką projektu malarza i rysownika Kazimierza Mikulskiego, ruszyłam szybko w stronę samochodu i już na pierwszych światłach zaczęłam czytać komentarz samego autora, zamieszczony na okładce dość już sfatygowanej, bo pochodzącej z 1964r. książki: ...Nigdy dotąd w czasie pracy nie miałem tylu wątpliwości, co w trakcie pisania Romansu prowincjonalnego. Nigdy też nie zdarzyło mi się, abym skończywszy pisać odczuwał tak silną potrzebę dodania jeszcze paru zdań do tego, co napisałem – jakby dla wyjaśnienia czegoś lub usprawiedliwienia siebie. To chyba zły znak; może nie trzeba było pisać Romansu prowincjonalnego? Ileż to utworów, z korzyścią dla literatury nie zostało napisanych... Istnieje przecież tak wiele tematów wzruszających i fascynujących wyobraźnię - a tak mało z nich staje się przedmiotem realizacji literackiej. Dlaczego Romans prowincjonalny nie podzielił losu tych odrzuconych przez autora tematów? Nie umiem odpowiedzieć, dlaczego tak się stało; być może zdecydował sentyment, jaki miałem zawsze dla tak zwanej prowincji, świata, który ginie na naszych oczach (był jeszcze wczoraj – nie będzie go już jutro) razem ze wszystkimi jego specjalnymi urokami, wzruszeniami, smakami, dziwactwami. A może pociągnęła mnie po prostu forma literacka, o której ostatnio często myślałem i którą chciałem wypróbować: mikro-powieść?...

„Romans prowincjonalny” to zaledwie stustronicowa książeczka niewielkiego formatu, i początkowo zwiedzona wątpliwościami samego autora, czy aby na pewno warta była publikacji, nie byłam jej pewna. Lubię opowiadania, ale ta książka to coś pomiędzy, już nie opowiadanie, ale też nie powieść. Częsta przypadłość. Szybko zmierzająca ku ciemnej krainie zapomnienia i pozostawiająca niedosyt. Postanowiłam jednak spróbować, bo jak już wspomniałam Kornel Filipowicz chodził mi po głowie jakiś czas. Przede wszystkim dlatego, że dzieciństwo i młodość (1923-1933) spędził on w moim mieście i miałam nadzieję na wypatrzenie znajomych zakątków w tej właśnie prowincjonalnej opowieści. Jednak oprócz figury Św. Floriana stojącej na środku rynku, i zachowań ludzi typowych dla małego miasteczka, więcej podobieństw się nie dopatrzyłam. Nawet w czytanych równocześnie „Opowiadaniach cieszyńskich” tego samego autora, które o Cieszynie niewiele prawią, a raczej o wspomnieniach rodzinnych i przyjacielskich. Każde jednak niesie za sobą jakiś przekaz i rekompensuje oddalony na dalszy plan obraz samego miasteczka. 

„Romans prowincjonalny” wspominać będę miło, może dlatego, że z takiej właśnie prowincji, z figurką Św. Floriana na rynku i kocimi łbami na ulicach pochodzę. Pamiętam bańki na mleko przed sklepami, smród zgniłych jarzyn w kamienicach i cienie gołębi fruwających nad rynkiem. Mając świadomość tego, że autor w Cieszynie spędził dzieciństwo, czułam, że pisze właśnie o tym miasteczku i stąd mój do tej książeczki sentyment. Poza tym dzięki Kornelowi Filipowiczowi sama Wisława Szymborska spacerowała wokół Św. Floriana, o czym, jako wieloletnia jego partnerka życiowa, wspomina w wywiadzie na ostatnich stronach „Opowiadań cieszyńskich”.

Elżbieta Jabłońska, główna bohaterka tej mikro-powieści ma dwadzieścia cztery lata, w przerwach pomiędzy grą na fortepianie chodzi matce na zakupy, a jej myśli uciekają coraz częściej gdzieś poza nudną, prowincjonalną codzienność. Tymczasem matkę zaczyna niepokoić fakt, że córka nie dąży do zamążpójścia i ignoruje zachodzącego do nich inżyniera Soniewicza. Stara się wpłynąć na córkę, organizuje kolacje dla odpowiedniego według jej gustu wybranka, zwraca uwagę na wiek dziewczyny i opinie społeczeństwa, że już najwyższy czas. Elżbieta nie jest zainteresowana, czuje potrzebę wyrwania się z matczynych szponów, męczą ją małomiasteczkowe zwyczaje, plotki, dziwactwa. Spacerując po mieście zauważa, że miejscowy wariat Turlej wiesza właśnie afisz na kiosku, z którego dowiaduje się o wieczorku autorskim warszawskiego poety Fabiana Miłobrzeskiego. Zakupuje w księgarni tomik jego poezji i wraz z Soniewiczem, jako że samej nie wypada, udają się wspólnie na miły kulturalny wieczorek. Poeta okazuje się mężczyzną, na którego Elżbieta zwróciła uwagę stojąc w kolejce po nerkówkę, kiedy wysiadał on z południowego autobusu. Drżącymi dłońmi podaje mu tomik poezji prosząc o dedykację. I tak zaczyna się ich wspólna znajomość... Jak się zakończy? Sami przeczytajcie jeśli macie ochotę na taki prowincjonalny romans, który pokazuje różnice pomiędzy społecznościami wiejskimi i miejskimi, różnice w postrzeganiu życia i z nim związanych wartości. To dwa odrębne światy. A do nich jeszcze dołącza enigmatyczny świat wielkiego poety z Warszawy.
Żałuję, że nie powstała z tego obszerniejsza powieść, bo klimat tak zwanej prowincji, świata, który ginie na naszych oczach razem ze wszystkimi jego specjalnymi urokami, wzruszeniami, smakami, dziwactwami, jest tym co lubię w literaturze. 

(...)Miłobrzeski powiedział:
- Pani świetnie tańczy...
- Prowincja przechowuje najlepsze przepisy na pączki z różą, gruszki w śmietanie, barszcze, pieczenie, bigosy, wina porzeczkowe – i na starego walczyka...
- I chyba na miłość...
- Na tym się nie znam.


Na podstawie książki powstał film „Romans prowincjonalny” (1976 r.), jednak niewiele na jego temat można odszukać informacji, tym bardziej trudno będzie o sam film. Szkoda, bo obejrzałabym chętnie z książką w ręce.
Z niecierpliwością też oczekuję filmu „Ostatnie amory Mateusza Kłosa”. W całości jest on kręcony w nadal bardzo prowincjonalnym Cieszynie, który jak widać stał się inspiracją nie tylko dla pisarza Kornela Filipowicza, ale i dla reżysera Artura Więcka. Mam tylko nadzieję, że Cieszyn nie stanie się tłem do jakiegoś kiepskiego scenariusza i nie pryśnie czar jego prowincjonalnego uroku.