2009-10-31

Happy Birthday!

Podobno życie zaczyna się po 30 - tce, a więc...
komu w drogę temu czas !!!

Uwaga! Lecę z tortem, ale ostrzegam, że nie umiem bezpiecznie osadzać go na ziemi, a zatem proszę zwinąć kominy i usunąć drzewa z ogrodów. Nie radzę też sobie ze startem, więc całkiem możliwe, że u kogoś przenocuję.

Mam w tym tortowym balonie jednorazowe kubeczki, talerzyki, trąbki,wina, namiot, szafę i całą firmę cateringową.

Pora wyjrzeć przez okna :)

Tadaaaaaaaaammm!!! Lecę!!!

  
 
Reszta rodziny została w domu wyśpiewując mi na pożegnanie...
(klik)


Wasza w Halloween na świat wypchana
Virginia 

2009-10-28

Nieszczęście w szczęściu

Kilka dni temu, do mojej e-mailowej skrzynki wpadł enigmatyczny list od pewnej nieznajomej, najwyraźniej systematycznie czytającej mojego bloga, bo wykazała się ona dosyć dobrą (według jej opinii) znajomością mojej własnej osoby. Nie preferuję dzielenia się prywatnymi wiadomościami na forum blogowym, ale analiza psychologiczna dokonana przez ową czytelniczkę, tak mnie zaskoczyła i wprawiła w zadumę, że postanowiłam publicznie obnażyć moje szczęście z rzekomej wieloletniej nieszczęśliwości.
Dowiedziałam się bowiem, iż muszę być wewnętrznie bardzo nieszczęśliwa, bo życie kobiety nie powinno być tak nudne jak moje. Brnąc dalej, owa psycholożka doszła do wniosku, że dom, dzieci, książki i pędzle są gwoździem do mojej trumny. Amen. W takim razie ku Pani informacji, muszę Panią zmartwić iż umrę szczęśliwa, bo wbrew pani analizie życie, którym żyję mi odpowiada i czuję się jak wisieńka na grubej warstwie bitej śmietany :)
TAK, JESTEM SZCZĘŚLIWA… cieszy mnie poranny kubek kakao przy kilku stronach książki; rozmowy moich dzieci; samotna róża na oknie w kolorze bordowego aksamitu; biurko zasypane książkami czekającymi w kolejce; wysprzątany dom pachnący jeżynową herbatą i popołudniowym sernikiem; mieszanie farb i tańczenie z pędzlem wokół kolejnej butelki; czekolada; wanna gorącej wody; list; „kocham cię mamo”; przygody Martynki na dobranoc…
Korzystam z czasu kiedy wychowuję Lolę i nie pracuję tak intensywnie zawodowo jak to robiłam przed jej narodzinami. Zwolniłam, by przemyśleć pewne sprawy i zastanowić się nad tym co w życiu chciałabym robić. Ale czy to znaczy, że ten etap mojego życia jest nudny? Absolutnie nie. Bardziej niespełniona czułam się wciskając się w obcisły kostium konferencyjny i sztuczny uśmiech numer piętnaście. Męczyłam się, czułam jak dusi mnie atmosfera obłudy i ciągłej rywalizacji, kto lepszy, kto skuteczniejszy, kto silniejszy psychicznie. Codzienność spędzona z dziećmi nadaje życiu znacznie więcej barw, niż czerwona szminka zmieszana z szarością ubioru i czarnością wijącego się wszędzie stresu.
Omijając już istotę tego, kto w czym odnajduje szczęście zauważyłam, że coraz częściej w naszym kraju człowiek narzekający jest uznawany za normalniejszego, niż człowiek uśmiechnięty. Uśmiech wydaje się maską. Tarczą człowieka nieszczęśliwego, dlatego też ja w ten sposób zostałam odebrana przez internetową psycholożkę. Skoro cieszy mnie bycie Matką Polką zaczytaną w pięciu książkach naraz, w międzyczasie gotującą i organizującą całe życie domowe i do tego wszystkiego na koniec dnia uśmiecham się w wannie do wielbłądów spacerujących po łazienkowych kafelkach, to zwariowałam i umieram na nudę, banał i rutynę.
Szkoda, że bycie szczęśliwym jest zbrodnią. W dodatku karalną. Skazaną na potępienie, wytykanie palcami, a w najlepszym wypadku ignorancję. Bo co może być interesującego w byciu szczęśliwym? Nic, sama nuda. Idzie sobie taka nuda ulicą, uśmiecha się sama do siebie, w głowie krążą jej cytaty z przeczytanych właśnie książek, jakieś projekty na babranie się farbami, i jeszcze bezczelna składniki na popołudniowe babeczki czekoladowe kupuje. Po południu ta nuda zagra z dziećmi w chińczyka, pouczy się z synem angielskiego, powiesi pranie, napisze ten durny wpis na bloga i niechcący dorobi sobie wąsy z caffe macchiato, które wywołają u domowników atak spontanicznego wicia się po podłodze... co najmniej niezrozumiałe, jeśli nie zalążek na skandal. No jak tak można żyć? A jednak można...
Każdy człowiek odczuwa radość z innych sytuacji i ta różnorodność jest czymś zupełnie naturalnym. Gorzej jak się jej nie odczuwa wcale, co zdarza się coraz częściej. Ludzie boją się takiego szczerego własnego szczęścia. Nie chcą być szczęśliwi, bo boją się, że to źle wróży… skoro uśmiechnę się dziś, to jutro będę płakać, zresztą z czego tu się cieszyć. Szczęście jest takie nierealne, infantylne, żenujące … wprawia w zakłopotanie i zawstydza, więc lepiej o nim nie mówić. Nie wnosi nic dobrego, tylko rodzi zawiść sąsiada, kolegi z pracy, przyjaciółki z ławki szkolnej. Z nim to tylko same kłopoty.
Dlatego jesteśmy często nieszczęśliwi, na własne życzenie. Porównujemy się do innych i mówimy też bym chciał być taki szczęśliwy, a własne szczęście odrzucamy, ignorujemy, bądź uważamy za mniej wartościowe. Nie szanujemy go. Nie mówimy o nim, bo nie umiemy… znacznie łatwiej wypływa z nas smutek, cynizm i malkontenctwo, niż euforia i spontaniczny uśmiech. Nie mówiąc już o słowach JESTEM SZCZĘŚLIWY… kto się odważy je wypowiedzieć? Zawsze znajdzie się coś, z czego nie jesteśmy wystarczająco dumni i to już powoduje blokadę, która tych słów nie przepuszcza. Zupełnie tak jak z Kocham Cię po dziesięciu latach małżeństwa (coraz częściej nawet po roku). Jedno potknięcie, robi z nas nieszczęśników na całe dni, miesiące, lata; jedno spóźnienie męża sprawia, że przestajemy go kochać na tydzień; dobra passa przyjaciółki oddala nas od niej… mam wrażenie, że coraz częściej doszukujemy się na siłę nieszczęścia w szczęściu.
Pora chyba rozglądnąć się za jakimś swoistym panaceum, bo minorowe nastroje stają się zarazą zabijającą szczęście tkwiące w każdym z nas w skulonych zalążkach. To tak jakby z drzew spadały pączki kwiatów magnolii, nim zdążą rozkwitnąć... co to byłby za maj?

p.s. Droga analityczko mojego szczęścia, następnym razem zastanów się nim je zaatakujesz bezpodstawnie, bo silnie stąpające po ziemi szczęście nie upadnie od byle jakiego podmuchu zwątpienia.


2009-10-26

Afryka dzika

 
Kilka nocy pod rząd tworzyłam prezent urodzinowy dla przyjaciółki. Ciężko mi było się z tym zestawem rozstać ... ojjj bardzo ciężko. Ale trafił w dobre ręce, a moja praca została doceniona głośnym ochchch i achchch :)

2009-10-23

Z dialogów rodzinnych odc.6 - rozmowy (nie) kontrolowane

Słowem wstępu - ulubione słowa Loli ostatnich dni to wszelaka odmiana słowa paskudny, zabawny, kokocić (czyt. przytulać) oraz "już sama nie wiem" i "ja to miałam powiedzieć".

Rozkoszując się popołudniową kawą z podwójną pianką i sezamkiem na spodeczku, miałam nadzieję na pięć minut błogiego spokoju. Jednakże spokoju Ci u mnie pod niedostatkiem i zawsze kiedy planuję usiąść ktoś coś ode mnie chce, bądź dzwoni telefon. Tym razem przyczłapała Lola, udekorowana całym zestawem małej fryzjerki i fragmentami małego lekarza.
- Co jesz? - pyta szykując się do manewru wciśnięcia mi w usta zabawkowej latarki. Otwórz buzię, to nie będzie bolało - dodaje grzebiąc w torebeczce ze sprzętem medycznym.
- Sezamka - odpowiadam z nadzieją, iż zainteresuje się nowym smakiem bardziej niż moim uzębieniem. Chcesz?
Chwila na zastanowienie.
- Fujjjjjj, to jest paskudne - stwierdza z głośniejszym zaakcentowaniem na paskudne, mimo iż nie zdecydowała się nawet ugryźć.
- Lolka, nie obrażaj mamy. Nie wolno mówić, że to co je, jest paskudne - wtrącił się Charlie Gumowe Ucho... Mama to nie Twoja koleżanka.
- Mama nie jest moją koleżanką, mama jest moją psyjaciółką - odpiera atak trzyletnia, niewinna, cichutka dziewczynka.
- Nie Lola, mama nie może być Twoją przyjaciółką. Mama, to mama - broni swoich racji starszy brat.
- A właśnie, że nie
- A właśnie, że tak
- Nie
- Tak
- Nie
- Tak
- To tata też nie jest Twoim psyjacielem - przerywa niespodziewanie sprzeczkę Lola.
- No...  nie do końca. Bo wiesz, chłopaki się kumplują, a dziewczyny to tylko plotkowaniem się zajmują. To nie jest prawdziwa przyjaźń.
-Ochchch Charlie, zabawny jesteś. Narysujesz mi motyla? - dodaje zalotnie i w radosnych podskokach oddala się coraz dalej... i dalej... i dalej od mojej zimnej już kawy.

I tym oto sposobem powstał czternasty motyl tego dnia.
Paskudny oczywiście.

Wasza, mama-psyjaciółka, jeszcze nie na tyle paskudna, by jej o tym powiedzieć :)
Virginia

2009-10-21

"Kobieta zaklęta w kamień" Marta Fox

W otchłani internetowych adresów blogowych, znalazłam jakiś czas temu blog Remigiusza Grzeli i do dziś dnia odkrywam karty jego zapisków sprzed roku, dwóch, a nawet trzech. Wypatrzyłam u niego wiele pięknych romansów z literaturą, która i mnie zauroczyła, co mnie niezmiernie ucieszyło, ale wśród tych miłostek, są i takie, których wcześniej nie dane mi było doświadczyć. Jedną z nich jest właśnie Marta Fox i jej całkiem spory dorobek prozatorski.
Jak to możliwe, że wcześniej na ową Martę Fox nie wpadłam? Jak się okazało, całkiem to możliwe i wręcz naturalne, gdyż prawie cały jej obecny dorobek literacki (ponad dwadzieścia książek) to proza młodzieżowa, a ja już niestety przerosłam moją mamę lat temu kilkanaście. Mam za sobą wszelakie zawirowania związane z dojrzewaniem, które Marta Fox odważnie porusza w swoich książkach, i po prostu minęłyśmy się tak bezszelestnie, że znikoma była moja wiedza na temat tej pisarki.
Kobieta zaklęta w kamień” to kolejna (wcześniej "Wielkie ciężarówki wyjeżdżają z morza", "Coraz mniej milczenia, o dramatach dzieciństwa bez tabu", czy "Święta Rito od Rzeczy Niemożliwych") książka Marty Fox skierowana jak sama mówi do kobiet dojrzałych, przez co rozumie trzydziestolatki, czterdziestolatki i kolejne pokolenia kobiet. To książka już nie o trudnych tematach okresu dorastania, ale o konsekwencjach pewnych decyzji podejmowanych być może właśnie w tym momencie naszego życia, kiedy jeszcze nie w pełni mamy wykreowane własne „ja”.
Emilia, tytułowa kobieta zaklęta w kamień, pisze książki i prowadzi blogowe zapiski o kobietach mądrych i szalonych, świętych i samotnych, kochających i wściekłych, cierpiących i upokorzonych. Takich jak choćby Frida Kahlo, Oriana Fallaci, Sydonia von Borck,Emily Dickinson, Anne Sexton, Marilyn Monroe, czy Maria Skłodowska Curie. Każda z tych kobiet jest dla Emilii ważna i dzięki tym fascynacjom poznajemy bliżej samą Emilię… Myślę o Annie Sexton w różnych chwilach. Dopadają mnie słowa jej wierszy, z listów pisanych do przyjaciół i zamieniają się w skrzeczenie mojej codzienności. Utożsamiam się z jej problemami, z życiem, które wrzeszczało w jej głowie, jak zresztą wrzeszczy w głowie każdego wrażliwego człowieka.
Na co dzień Emilia jest bardzo podobna do swych bohaterek, jednego dnia szczerze kochana i kochająca, drugiego czuje się odrzucona i samotna. Do tego cierpi na nieuleczalną sclerodermię, chorobę skóry, w wyniku której jej ciało stopniowo kamienieje.
Kiedy więc dowiaduje się o chorobie postanawia przeanalizować swoje życie. Podświadomie czuje, że ową chorobę mogła sprowadzić na swoje ciało samoistnie, bo znane są fakty (doskonale przedstawione przez Alice Miller w książce „Bunt ciała”) iż konsekwencje zapierania się przed autentycznymi, targającymi naszą duszą emocjami, mają niewymierne skutki nie tylko dla psychiki, ale również dla ciała. Czas goi rany, ale pozostawia blizny. Blizny, które osłabiają ciało i umysł, i są doskonałą bazą do tworzenia się coraz to bardziej enigmatycznych narośli, które potrafią w szybkim tempie rozrastać się, owijać trującym bluszczem i ponownie tworzyć rany, które znów zamienią się w blizny. Błędne koło bólu i wewnętrznego poczucia samotności. Nawet wówczas, kiedy tak jak u boku Emilii, jest ktoś kto kocha i nowych ran nie zadaje.
Emilia jest zatem tylko z pozoru szczęśliwa z obecnym partnerem, sześćdziesięcioletnim Tomaszem. W jej głowie ciągle tkwi nieudane małżeństwo z pierwszym mężem Romanem, z którym ma dwie dorosłe już córki, Dorotę zajętą wychowywaniem syna i Małgosię pochłoniętą przez aktorstwo, które dla Emilii mają niewiele czasu. A syn Alan, spłodzony z krótkotrwałego związku z kolejnym partnerem Emilii - Filipem, postanawia dorosłe studenckie życie spędzić z ojcem w Paryżu, z człowiekiem którego nigdy przy nim nie było. Wszystko to się na siebie nakłada, jak warstwy pleśni na zapomniane na oknie w kuchni ciasto, i zaczyna śmierdzieć Emilii tak bardzo, że chce za wszelką cenę odbudować relacje z najbliższymi, właśnie teraz, kiedy dowiaduje się o śmiertelnej chorobie.
Bo kto by chciał zostać zamieniony w kamień z grymasem bólu i niespełnienia na twarzy? Znacznie przyjemniej patrzy się na uśmiechnięty posąg, który obrazuje człowieka szczęśliwego, a śmierć wówczas staje się tylko kolejnym etapem naszego życia. Nie jest koniecznością. Nie jest ucieczką. Jest życiem po życiu.
Takie spokojne życie po życiu, chciała zapewnić sobie Emilia. Czy się jej to udało… o tym przekonajcie się już sami.
Ja tylko na koniec chciałam dodać, że „Kobieta zaklęta w kamień” wbrew pozorom nie jest książką zapędzającą nas w głęboki dół pełen smutku, choroby i czarnych refleksji o przemijaniu. Historia Emili uświadamia nam, jak ważne jest to, żeby żyć w komitywie z własnymi emocjami. Nie bać się mówić o tym co rani, czy kiedyś raniło, bo im prędzej opatrzymy się czystym szczęściem, tym mniejsze istnieje prawdopodobieństwo powstania blizn. Kobieta zaklęta w kamień emanuje siłą jakiej wydawałoby się człowiek chory nie jest w stanie mieć, a jednak … udowadnia, że kiedy wyrzucimy z siebie emocje, które tworzą zadry wewnątrz nas, które z dnia na dzień przysłaniają blask codziennych przyjemności, to nawet droga ku schyłkowi okaże się bardziej przystępna, a samo odejście łatwiejsze i zwieńczone uśmiechem na twarzy, nawet jeżeli miałaby ona być skamieniała.
Bo jak napisała Marta Fox na okładce książki swojego szczęścia warto szukać zawsze i mimo wszystko. Ja bym dodała jeszcze, że wszędzie.


Kobieta zaklęta w kamień”
Wydawnictwo Literackie
Ilość stron: 304
Okoliczności zdobycia: 30 – te urodziny
Miejsce na półce: literatura współczesna polska niebanalna

2009-10-18

Ludzie listy piszą

Dostałam już kilka miłych, ciepłych i nietuzinkowych listów w formie zapomniano-tradycyjno-papierowej i postanowiłam zrobić dla nich specjalny listownik techniką decoupage ... wieczorem zasiądę do odpisywania, a tymczasem szykuję się na wyjście na kameralny koncert Martyny Jakubowicz w ramach "4 Festiwalu Sztuki Bezdomnej"... mam nadzieję, że nie przyniosę Pani Martynie pecha i pojawi się znacznie więcej niż osiem do trzynastu osób (w tym cztery zakonnice, portier, szatniarz, monter dźwięku i pani sprzątaczka :).
Dom Narodowy nie odbiera telefonu.
Organizator nie odbiera.
Do Pani Martyny telefonu nie mam... nie mam też biletu i pewności czy koncert się odbędzie.
W najgorszym razie mam Passion Raspberry Tea i "Tatarak" na wieczór.
I zaległe prasowanie, które wypełza z misek i podkłada mi nogi.
Miłej soboty kochani

Wasza otulona kocem z wizerunkiem Yody z Gwiezdnych Wojen :)
Virginia

2009-10-16

3, 2, 1... start

W minioną sobotę rozpoczęłam intensywny bieg do mety, na której wystrzelą ostatniego października fajerwerki w trzydziestu kolorach, trzydziestu różnych motywach i w trzydzieści stron świata.
Była to impreza przedpremierowa z dwójką moich wieloletnich przyjaciół, którzy do owej mety już kilka dni temu dobiegli.
A zatem potrójna 30 - tka przy klubowej muzyce lat 90- tych !!!
Były torty, piękne kwiaty, prezenty, pozowanie do zdjęć, dedykacje, pląsy i popisy bioder żądnych całonocnego szaleństwa. Ale były też przypadkowe wejścia do męskiej toalety(za naszych czasów męska była w obecnej damskiej), zdziwienie, że woda spłukuje się w toalecie automatycznie, nim jeszcze "staruszkowie" zdążą rozpiąć spodnie, bądź podciągnąć kiecki... upadki z krzeseł, potknięcia, postrzały, nietolerancja alkoholu, zdarte pięty, nietrzymanie równowagi, nienawiść do zbyt wysokich dawno nie używanych obcasów i  postępująca skleroza .
Czyli wszystko to co na imprezie 30 latków być powinno...
Na szczęście wszyscy przeżyli, a lokal nadal stoi w tym samym miejscu.
Tylko podobno kartkę wywiesili na drzwiach „Instrukcja obsługi lokalu dla 30 latków do odbioru w szatni”.

Do domu dotarliśmy o 4.30, co odbiło się znacząco na moich kolanach i trzy dni nie byłam w stanie normalnie się poruszać. W dodatku czekała nas nie lada niespodzianka i gdy tylko weszliśmy do domu, to przed nami stanął Charlie we własnej osobie, ale z twarzą Majka Tajsona. Tuż za nim pojawiła się zaspana babcia z miną że też za mojej kadencji opieki nad wnukami Charlie musiał się tak urządzić. Lola smacznie chrapała. W całości.
Jeszcze nigdy Charlie nie spadł z łóżka. Jednak tej nocy zdarzył się wyjątek. I to wprost na pudło z zabawkami zakończone ostrymi kantami... wydawało się, że powieka tuż pod łukiem brwiowym będzie do szycia, jednak do rana ładnie się zasklepiło.
Ale ślad po maminej 30 - tce chyba zostanie na zawsze... jednak to go nie smuciło tak, jak fakt, że babci jest strasznie przykro.
Mój kochany Charlie. Aktualnie nosi przydomek „Modre oko”.

A oto pierwsze z prezentów. Wszystkie z dedykacjami na 30 – te urodziny. Powinnam teraz zaśpiewać "Cudownych Przyjaciół mam... nanana".
A zatem uwaga… śpiewam. Dziękuję.
Oprócz książek dostałam też 30 czekolad, na każdy miniony rok życia (proszę nie liczyć, bo już troszkę dni od soboty minęło, a u mnie taki łakomy stosik się nie uchowa długo :)

 

1) "Kobieta zaklęta w kamień" - Marta Fox
2) "Flush" - Virginia Woolf
3) "Niczego nie żałuję. Życie Edith Piaf" - Philippe Crocq , Jean Mareska
4) "Pamiętniki Jane Austen" - Syrie James
5) "Mądre dzieci" - Angela Carter
6) "Posłaniec" - Markus Zusak
7) "Dzieci Ireny Sendlerowej" - Anna Mieszkowska
8) "Diego i Frida" - J.M.G Le Clezio (książka wygrana tutaj http://www.salonkulturalny.pl/, ale również ze specjalną dedykacją na 30 -te urodziny od Pana Grzegorza Kozery i Salonu Kulturalnego... dziękuję)


2009-10-15

The longing

Czuję jak rozpadł się mój skrawek nadziei,
jak pusta jestem w środku, jak pusto jest obok,
nie ma nic co może mnie dziś wypełnić...
słyszę tylko echo szyderczej bezsilności.

Wiem, że jutro będzie lepiej, ale dziś jest właśnie tak... nijak.

Wszystkiego najlepszego Drogi T.

2009-10-08

Dzieci Ireny Sendlerowej

Dzień za dniem ucieka. Ale to nic nowego...
Przemijalność podana na śniadanie, na tacy ozdobionej klepsydrami będącymi w ciągłym ruchu. Rutyna przysmażona na obiad, skwiercząca pod ciężarem kotletów schabowych. Wrażenie zmarnowanego dnia na kolację.
Tyle się w ciągu dnia dzieje... posiłki, szkoła, zabawa, wspólne czytanie, budowanie wież z klocków, dentysta, ważne telefony, e-maile, obowiązki zawodowe, domowe, fryzjer, wiersz Na straganie wykuty na pamięć, zakupy, kilka stron Remigiusza Grzeli "Bagaże Franza K.", do poduszki nadal "Lolita"(w drodze są kolejne audiobooki "Anna Karenina", "Doktor Faustus", "Duma i uprzedzenie" i "Świat według Garpa")... a ja wieczorami mam wrażenie, że mogłam jeszcze wyprać, wyprasować, kurze zetrzeć, oglądnąć zaległe filmy, zrobić porządek - tu i ówdzie (czyt. wszędzie), odwiedzić przyjaciółkę, mamę, babcię, siostrę, panią w księgarni... nie no, powtarzam się, ale dzień jest stanowczo za krótki.
Dziś na przykład zmarnowałam godzinę u dentysty, który to potraktował mnie jak profesjonalna myjnia samochodowa (z pełnym szacunkiem dla pana doktora, którego uwielbiam, jeśli istnieje coś takiego jak uwielbienie wobec dentysty). Od pewnego czasu robi mi remanent uzębienia i jestem bardzo zadowolona, ale tej dzisiejszej "ulewy" się nie spodziewałam. Miałam robioną tzw. licówkę, i nagle poczułam, że nie potrafię rozchylić zlepionych rzęs, a wzdłuż biustu cieknie wodospad. Ale efekt bosssski. Zęba oczywiście. Bo rozmazany tusz i mokra bluzka przyciągnęła cztery pary zdziwionych oczu sióstr zakonnych, kiedy to wpadłam do kina po bilet na film "Dzieci Ireny Sendlerowej". Utykając do tego wszystkiego, bo chciałam sobie nowe butki rozciągnąć, ale się bestie nie poddały...

Znając moje umiłowanie do filmów, na których frekwencja nie przekracza zazwyczaj poniżej, lub lekko powyżej dziesiątki, nie mogłam sobie odmówić historii o Irenie Sendlerowej. Dziś zainteresowanych sztuk było dwanaście, w tym cztery wspomniane wcześniej zakonnice. Ostatni raz, tak wypełnione po brzegi źrenice zakonnic emocjami, widziałam na karuzeli w parku miniatur. Ani tu, ani tu, nic nie jadły i chwała im za to.

Scenariusz filmu "Dzieci Ireny Sendlerowej" oparty jest na książce Anny Mieszkowskiej "Matka dzieci Holocaustu" (którą notabene zamówiłam sobie na prezent urodzinowy i już nie mogę się na nią doczekać). To historia młodej Polki Ireny Sendlerowej (ur. 15 luty1910r.), która podczas II wojny światowej, wraz z grupą współpracowników zainicjowała szeroko zakrojoną akcję ratowania żydowskich dzieci z getta warszawskiego. Jako pracownica socjalna (Rada Pomocy Żydom "Żegota" mianowała ją szefową oddziału dziecięcego w 1942 r.) posiadała przepustkę do getta, miejsca, z którego jedyna droga prowadziła do wagonów pociągów kierowanych do obozów zagłady. Każdego dnia ryzykowała własnym życiem, przemycając w walizkach, kufrach i samochodach, smutne, zaniedbane i skazane na śmierć dzieci. Ale ratowała nie tylko sieroty, ale także te dzieci, które posiadały tulące je do snu matki. To była dla nich jedyna szansa. Rozdzielenie z rodzicami było wybawieniem. Bolesnym, ale koniecznym.
Noworodkom, żeby nie płakały, podawała środki nasenne. Starsze dzieci przewoziła socjalnym samochodem, bądź przebierała w ukryciu za „polskie dzieci” i unikając wzroku gestapo przechodziła przez Sąd, który stał na linii tajnych podziemnych przejść i był jedną z nielicznych dróg ucieczki z getta. Po drodze uczyła ich nowych imion, nazwisk, miejsc pochodzenia i modlitw chrześcijańskich …robiła wszystko co w jej mocy, żeby dać im jak największą szansę przeżycia, docelowo umieszczając je w domach dziecka, polskich rodzinach i przytułkach prowadzonych przez zakonnice. Dane każdego uratowanego dziecka, oraz miejsca do którego trafiło, zapisywała na bibułce i umieszczała w szczelnie zamkniętym słoiku pod jabłonią. Sama została w 1943 r. zatrzymana przez gestapo,torturowana i skazana na śmierć. Tuż przed samą egzekucją została ocalona przez „Żegotę”.

Film doprowadził mnie do łez, ale czuję niedosyt. Zbyt skąpy jest w nim psychologiczny portret samej Ireny Sendlerowej i mam nadzieję, że książka mi to wynagrodzi. Bo mimo , iż Pani Irena nie lubiła kiedy określano ją mianem „bohaterki”, to dla mnie i tak nią jest. Na zawsze.
Uratowała około 2 500 dzieci… to o połowę więcej niż Schindler. Czemu zatem Schindlera znają wszyscy, a nazwisko Sendler wielu z nas nic nie mówiło do czasu plakatów reklamowych przed kinem? Skąd w trzydziestoletniej kobiecie taka siła? Taka miłość? Taka niewiarygodna wola walki z Hitlerem?

Irena Sendler zmarła 12 maja 2008 roku w wieku 98 lat.

 

2009-10-02

Z dialogów rodzinnych odc.5 - rozmowy (nie) kontrolowane

-Przepadam za Tobą ... - usłyszałam niespodziewanie przygotowując dzieciom kąpiel.
Rumieniec rozkoszy wskoczył radośnie na mój policzek i zastygłam w bezruchu dzierżąc w dłoniach dziecięcą piżamkę w żółte króliczki.
- Tylko mi się tu nie całujcie - przerwał tą chwilę Charlie, coraz bardziej świadomy procesu miłości praktycznej.
Cisza. Przepadam za Tobą odbiło się od ścian mojego serca nim jeszcze na dobre zdążyło się rozgościć. A już chciałam zamknąć oczy i poczuć jak słowa te muskają mnie delikatnie niczym ptasie piórko po twarzy.
- Muszę iść do pana fryzury, bo mi tu jakieś kłaki sterczą - dodała niespełna trzyletnia Lola uprawiająca właśnie rytuał wieczornego przeglądania się w lustrze.

Przepadam za nimi...
Wszystkimi.

2009-10-01

Podsumowanie

Dziś kończy się projekt Kolorowe Czytanie zorganizowany przez Padmę i chciałam złożyć oficjalne podziękowania za propagowanie czytelnictwa w sposób, który mi osobiście przypadł bardzo do gustu i jestem pewna, że na jakiś z kolejnych projektów ponownie się skuszę. Taka akcja znacznie poszerza horyzonty ulepione z pozycji książkowych tych „top 10” i sięga się głębiej w literaturę niekoniecznie łatwą do zdobycia.
Bo jakie miałam przygody z „Morświnem w różowym oknie” to już pisałam … :)
A zatem pokuszę się na krótkie podsumowanie i postaram się zamieścić też wg zasad coś na blogu kolorowego czytania, aczkolwiek nie ukrywam, że hasło się rozpłynęło w labiryncie myśli moich i jestem bezradna wobec pogłębiającej się sklerozy.
Przeczytałam planowane:
  1. Białe noce” - Fiodor Dostojewski (recenzja jest zamieszczona z datą 28 lipiec)
  2. Czerwona sofa” - Michele Lesbre (recenzja dzisiaj)
  3. Morświn w różowym oknie” - jeszcze się delektuję, co robię umyślnie, bo Woolf na nocnej szafce być musi i basta. A że nie mam nic nowego na podmianę, to czytam na zakończenie po jednym liście na dobranoc (recenzja powstanie niebawem)

Dodatkowo udało mi się jeszcze przeczytać bardzo dobry „Sen zielonych powiek” Edyty Szałek i „Czerwony rower” Antoniny Kozłowskiej.
Jeszcze raz bardzo wszystkim dziękuję za udział w projekcie i wszystkie zamieszczone na blogach książkowych recenzje, które znacznie powiększyły listę pozycji do przeczytania.
Jestem zmuszona żyć wiecznie…
Tymczasem udam się ułożyć ciężką głowę na zajętą pewnie już przez yorkisia poduszkę. Miałam ciężki dzień. Emocjonalnie wykańczający. W pewnej sferze moich życiowych działań się wypaliłam i nawet jeśli część mnie chciałaby jeszcze wzniecić ogień, to ta druga połowa momentalnie zdmuchuje płomień. Nie wiem sama czy zmienić palenisko, czy wysuszyć zapałki ...
Idę oddać się lekturze... Wojciech Żołądkowicz poczyta mi do snu "Lolitę" Vladimira Nabokova. To pierwszy z moich audiobooków. Z przyzwyczajenia biorę ze sobą ołówek ...

Wasza coraz bardziej nocami leniwa