2009-07-30

Dieta Ducana - dzień pierwszy

Od jakiegoś czasu zbierałam się w sobie, żeby w końcu odstawić cukier i tłuszcze, bo lato w pełni, a na moim ciele jakieś dziwne czekoladowe boczki się porobiły i spodnie z zeszłego sezonu się skurczyły. Bezczelne, tak kurczyć się w szafie. Co one sobie myślą?

A zatem zmotywowana opiniami na pewnym forum pogrzebałam za Dietą Dukana. To podobna rewelacyjna dieta francuska, po której chudnie się szybko i po zachowaniu pewnych ograniczeń po jej zakończeniu nie ma efektu jo-jo (opinie sugerowały, że już po 20 dniach można zrzucić od 5-10kg w zależności od nadwagi)

Dieta ta składa się z trzech etapów, tzw. protali, i na każdym jej etapie są wytyczne, których należy ściśle przestrzegać. Przede wszystkim odstawia się cukier i tłuszcze, oraz skupia na białku, który najlepiej naturalnie zabija uczucie głodu. I co najważniejsze, jest to jedna z nielicznych diet, która pozwala jeść bez ograniczeń i o dowolnie wybranych porach ... to ważne dla mojej Drugiej Połowy, która w całym przedsięwzięciu też bierze udział.

Dziś zaczynamy. Pierwszy Protal to ścisła dieta wyłącznie proteinowa, tak zwana faza uderzeniowa. W zależności od stopnia nadwagi trwa od trzech do dziesięciu dni. My postanowiliśmy, że u nas trwać będzie 5 dni (ja docelowo chcę zrzucić 5kg, mąż 10kg). Kolejne 5 dni jeść możemy tylko:

- chude mięso: cielęcina, konina, wołowina z wyjątkiem antrykotu i rozbratla z kością. Wszystko na grillu lub pieczone w piekarniku bez dodatku tłuszczu
- podroby: wątroba, cynadry, ozór cielęcy lub wołowy (czubek)
- wszystkie ryby, chude, tłuste, o białej lub niebieskiej skórze, surowe, pieczone lub gotowane
- owoce morza (skorupiaki i mięczaki)
- drób (oprócz kaczki i oczywiście bez skóry, najlepiej pierś kurczaka bądź indyka)
- chuda szynka, chude wędliny z indyka, kurczaka lub wieprzowe
- jaja
- chude produkty nabiałowe (yogurty 0% tłuszczu, sery twarożkowe lekkie, serki wiejskie, serki homogenizowane)
- 1,5 do 2 litrów wody

Dopuszczalne są środki wspomagające: herbata, kawa, herbatki ziołowe, woda gazowana (nawet cola light). Do przyrządzania ryb i innych potraw można dodawać cytrynę, zioła, przyprawy, ocet, koperek, szczypiorek, czosnek, cebula, korniszony i cebulki marynowane w słoju. Sól i musztarda w małych ilościach.

To wszystko co wolno nam jeść w fazie uderzeniowej.
NIC POZA WYMIENIONYMI PRODUKTAMI. MOŻNA JE NATOMIAST DOWOLNIE ZE SOBĄ MIESZAĆ I JEŚĆ BEZ OGRANICZEŃ O DOWOLNYCH PORACH DNIA !!! :)
Kolejną fazę opiszę za 5 dni jeśli przeżyję bez czekolady, bo już czuję, że odstawienie mnie od cukru skończy się gigantycznym bólem głowy . Po skończeniu fazy uderzeniowej do diety dodaje się warzywa i dalej stosuje naprzemiennie 5 dni z warzywami, 5 dni bez, aż do osiągnięcia wyznaczonego celu wagowego.

Menu - dzień pierwszy (moje własne)

Śniadanie: kilka plastrów chudej szynki + serek wiejski lekki 3% tłuszczu (zupełnie bez tłuszczu nie znalazłam)
Drugie śniadanie: yogurt naturalny
Południe: kawa z mlekiem 0,5% bez cukru
Obiad: pierś z kurczaka z przyprawami zrobiona na grillu elektrycznym + sos czosnkowy (kilka ząbków przeciśniętych i zmieszanych z naturalnym yogurtem) + 3 korniszony
Kolacja: tuńczyk w sosie własnym + 2 jajka pokrojone w plastry

Wszystkie informacje dotyczące tej diety wzięłam z książki "Nie potrafię schudnąć" - Dr Pierre Dukan

Wasza na letniej diecie
Virginia
 
 

2009-07-28

"Białe noce" Fiodor Dostojewski


"Białe noce" Fiodora Dostojewskiego to pierwsza z książek jakie wybrałam do wyzwania Kolorowe Czytanie. Sięgnęłam po nią z wielką ciekawością, bo przyznam szczerze, że wcześniej twórczość Dostojewskiego jakoś przepływała niezauważona w pędzącym wokół mnie nurcie książek, które chciałam przeczytać. Nad czym aktualnie ubolewam, bo Dostojewski (przynajmniej tym opowiadaniem) bardzo mnie mile zaskoczył i niebawem biorę się za "Łagodną"- drugie znajdujące się w tej książce opowiadanie, oraz za przypomnienie "Zbrodni i kary", bo zupełnie nie pamiętam odczuć po przeczytaniu jej jako lektury szkolnej (całkiem możliwe,że trzynaście lat temu typowo psychologiczna proza tego pisarza, była zbyt ciężka na dogłębne jej zrozumienie).
"Białe noce" to jedno z pierwszych dzieł Dostojewskiego (1848r.). Już na pierwszej stronie znajduje się podtytuł Powieść sentymentalna. Ze wspomnień marzyciela, sugerujący czytelnikowi fakt, iż wkraczać on będzie w życie człowieka bardzo wrażliwego i nie do końca odnajdującego się w realiach, bo jak czytamy na dalszych stronach Marzyciel, jeśli chodzi o ścisłe określenie, nie jest człowiekiem, lecz jakimś gatunkiem pośrednim.
Takim gatunkiem pośrednim jest bohater tego opowiadania, dwudziestosześciolatek mieszkający od ośmiu lat w Petersburgu. Samotny, zagubiony, nieszczęśliwy. Bez rodziny, przyjaciół i kobiety. Podąża zamyślony ulicami Petersburga, wzdłuż rzeki Newy, przygląda się ludziom i uczy się ich na pamięć.
W ten właśnie sposób, na petersburskim moście, poznaje Nastusię. Siedemnastoletnią dziewczynę wychowywaną po śmierci rodziców przez niewidomą babcię, która w ciągu dnia ma w zwyczaju przypinać wnuczkę agrafką do własnej sukienki. Sama reperuje pończochy, a dziewczynie każe czytać na głos. Tylko wieczorami, kiedy babka śpi Nastusi udaje się wymykać z domu.

Tego wieczoru, który miał ich połączyć, Nastusia stała na moście odwrócona w stronę rzeki i cichutko łkała. Nieśmiały jak zwykle młodzieniec obserwował ją z drugiej strony ulicy, po czym podszedł do niej dopiero w momencie, kiedy widział,że zostaje zaczepiona przez dziwnego jegomościa... Niech mi pani da rękę - powiedziałem do mojej nieznajomej - to on już nie ośmieli się nas zaczepić. Od tego momentu rozpoczynają się ich rytualne spotkania wieczorne. Tytułowe cztery białe noce.
Młodzieniec wiąże z Nastusią przyszłość, zrealizowanie marzeń o wielkiej miłości (...) bo ja już dawno panią znałem, boja już dawno kogoś szukałem, a to znaczy, że szukałem właśnie pani, i że było nam sądzone teraz się spotkać, teraz w mojej głowie otwarło się tysiąc zapór i muszę rozlać się rzeką słów, inaczej się uduszę (...). Ona jednak w znajomości tej widzi tylko przyjaźń, ewentualnie braterską miłość, bo serce jej oddane jest człowiekowi, który wyjechał na rok do Moskwy i obiecywał wrócić i się z nią ożenić. Początkowo ignoruje zatem nowe wyznania miłosne, nie pozwala im zakwitnąć, zabija ledwo zrodzone w drugim człowieku szczęście... niech pan się we mnie nie zakocha" -mówi. Ale jest już za późno. Owy młodzieniec się zakochał.

Mimo, iż z każdą kartką dalej robi się coraz bardziej sentymentalnie i momentami niesprawiedliwie w obliczu miłości, która chce rozkwitnąć, a nie może, to jednak opowieści o miłości, nawet tej niespełnionej, zawsze są piękne. Dostojewski bardzo sprawnie i płynnie przedstawia psychikę głównego bohatera, otwiera go przed nami i pokazuje zranioną, opuszczoną i samotną duszę,która próbuje łapać się miłości , żeby odzyskać wiarę w szczęście i spełnienie. Jednak nie każda dusza, szczególnie ta wrażliwa, krucha i delikatna, jest w stanie przeżyć bez czyjejś pomocy. Czasem umiera ona w powolnym procesie usychania, miota się jak ryba wyrzucona na brzeg, kruszy z każdym zadanym boleśnie słowem i łamie pod naciskiem cierpienia.

Taka właśnie nieszczęśliwa, ale piękna jest dusza pewnego młodzieńca z  Petersburga...

Gorąco zachęcam do lektury tego krótkiego, ale jakże głębokiego w swym przekazie opowiadania. Szczególnie tych, którzy cenią sobie historie o miłości  trudnej i niebanalnej.

Wasza biorąca udział w "Kolorowym czytaniu"
Virginia... też marzycielka

p.s zdjęcie książki pochodzi z bloga  www.poczytnik.wordpress.com



2009-07-25

Dzień z życia leśnika

 


 

Śniło mi się dziś, że przyszłam do pracy w piżamie. W różowo-czerwonej z wizerunkiem bajkowego kota na przodzie. Kroczyłam dumnie po korytarzu biurowca, po czym weszłam na spotkanie, spaliłam się ze wstydu i na szczęście więcej nie musiałam tam pracować.
Została po mnie tylko dziura w podłodze...

Wstałam o 5.45, bo sen był tak realny, że czułam jak płonę. Wszystko mnie bolało, kości kręgosłupa wpadły w panikę i zaczęły przeskakiwać, mięśnie nie pozwalały chodzić, dłonie zamarły w połowie uścisku. No i przypomniałam sobie... sen snem, ale efekt "kobiety trupa" zawdzięczam mojej Drugiej Połowie. Postanowiłam bowiem, że jego działalność leśna zostaje przeze mnie osobiście zamknięta i przejmuję opiekę nad jego biznesem. Ten kto nie pamięta, przypominam, że trzy lata temu mąż mój wpadł na pomysł założenia szkółki z choinkami. Zakupił pięć tysięcy sadzonek, po czym posadził trzy tysiące, a resztę jeszcze tego samego dnia, wyczerpany trzymaniem łopaty, opchnął dalej.

Do dnia wczorajszego jego szkółka wyglądała tak:

Dzisiaj jest to już moja szkółka i wygląda tak :)

 

Jeszcze kilka lat i będziecie mogli zakupić choinkę na Boże Narodzenie od Virginii :)
Bombki będę dodawać gratis.

p.s dziś już leje, straszna burza, więc niedługo pewnie zostanę odcięta od internetu.
Miłego weekendu kochani.

Wasza ogrodniczka
Virginia

2009-07-22

Święto Czekolady

Dzień dobry, nazywam się Virginia, i jestem uzależniona
Uzależniona od Czekolady ...

  

Celebrowanie dzisiejszego Święta Czekolady rozpoczęłam od ciepłego kakao. Sporządziłam sobie je właśnie z odrobinę większej porcji niż zwykle (no dobra, z dużo większej porcji) i rozkoszuję się o poranku moim ulubionym napojem. Od lat nie wyobrażam sobie dnia bez kakao i moje dzieci na szczęście w genach tę miłość do "energii o poranku" przejęły po mnie.

Historia czekolady sięga czasów azteckich bogów, którzy już wówczas traktowali ją jak afrodyzjak, który dodawał sił, witalności i pewności siebie. Ziarna kakaowca mielono z nasionami anyżku, cynamonu i czerwonej papryki robiąc magiczny napój energetyzujący, po którym można było przenosić przysłowiowe góry.
Już w tamtych czasach wiadome było, że Theobroma cacao, czyli powszechnie znany kakaowiec, drzewo wiecznie zielone, to nic innego jak theos-bóg + broma-napój czyli "napój bogów". Zatem mimo kaloryczności zamierzam się tym napojem poić i mam nadzieję, że nigdy żadne bakterie, susze, ani też nielegalne wycinki drzew nie zagrożą kakaowcom, bo bez czekolady przynajmniej połowa ludzkości przestałaby się uśmiechać ...

Gdyby tylko skończył się mój zapas, który zawsze gdzieś tam po domu się ukrywa, a czekolada byłaby niedostępna, chyba wpadałabym w stan żałoby, bo Czekolada daje mi energię jakiej potrzebują do prowadzenia życia, rozjaśnia umysł, poprawia nastrój i chyba wpływa na niskie zapotrzebowanie snu (co sama odkryłam niczym Kolumb Amerykę :)

Zdaję sobie sprawę z tego, że wpadłam w sidła uzależnienia od zapachu, który mnie uspokaja, od smaku, który gdy zamykam oczy sprawia, że zakwitam niczym kwiat lotosu i czuję jak zupełnie spontanicznie na moje usta napływa uśmiech rozkoszy... to bardzo efemeryczny stan, który naukowo rzecz ujmując zawdzięczam teobrominie (głównemu składnikowi, od którego można się uzależnić - śmiertelna dla zwierząt), fenyloetyloaminie (pochodnej amfetaminy, neuroprzekaźnikowi zwanym "hormonem miłości") i kofeinie, która jednak w czekoladzie znajduje się w śladowych ilościach (chcąc zastąpić kubek kawy trzeba by zjeść 12 tabliczek czekolady). Oprócz tych "narkotykowo" brzmiących substancji czekolada zawiera też naturalny magnez, żelazo, potas, selen i cynk, które to likwidują zaczątki napływającego stresu i sprawiają, że rozpoczyna się relaksujący taniec endorfin, które kształtują tzw. odruch zakochania.

Nasuwa się zatem pytanie, czy czekolada jest zdrowa? Okazuje się, że tak. Według lekarzy to jedno z najzdrowszych uzależnień w jakie można popaść.
Niejaki profesor Louis Grivetti z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Davis sporządził listę około 100 najrozmaitszych dolegliwości leczonych przez ostatnie kilkaset lat kakao i czekoladą. Na liście tej znalazły się między innymi: zmęczenie, apatia, wyczerpanie nerwowe, kłopoty z trawieniem, anemia, znaczny spadek wagi i słaby apetyt... no i najważniejsze... czekolada jest bardzo dobra na malkontenctwo.

Przynajmniej na mnie tak działa.
Ale może ja w związku z tym, że jestem spomiędzy Wenus i Marsa, mam jakieś inne czujki na głowie, daleko odbiegające od normy i okaże się, że cukier mnie zabije, ale obecnie uważam, że kilka kostek dziennie czekolady sprawia, że nawet stan depresyjny związany z nadejściem 30 -tki jest mi aktualnie obcy :)

Wszystkiego najlepszego Czekoholicy!!!

Wasza obłożona dziś czekoladkami
Virginia



2009-07-21

Powrót do Dzienników Woolf

Nigdy się tą kobietą nie znudzę. Nigdy też jej w pełni nie pojmę, nie przeniknę, nie ulepię wiarygodnego portretu, bo Virginia była jak wiatr, który w zależności od siły otulał bądź wyrywał myśli z korzeniami.

Skończyłam czytać "Czerwoną sofę" Michele Lesbre, ale śpieszyłam się tak bardzo, że piękno tej książki będę musiała powtórzyć. Koniecznie. Wzrok bowiem uciekał mi na książkę "Morświn w różowym oknie" Virginii Woolf... myślami wracałam do kartek jej "Dziennika" i już nie mogłam się doczekać pierwszej strony z listami Virginii do Vity (przyjaciółki, z którą łączyła ją miłość, jaka dokładnie, tego z Dzienników się nie dowiedziałam).

Listami się delektuję, tak jak "Dziennikiem" do którego ciągle wracam.

(Właśnie moja Druga Połowa pojawiła się niczym zjawa przed lodówką. Mam wrażenie, że nic nie widzi. Otwiera lodówkę, wypija kubek mleka, zjada plaster sera i znika w otchłani toalety. W jego interpretacji to się nazywa lunatykowanie. W mojej to spełnianie marzeń sennych o śniadaniu. Jeszcze 6 godzin kochanie... zdrzemnij się).

Od listów odeszłam chwilowo, otworzyłam za to "Dzienniki" na przypadkowej stronie... w tle słychać Philipa Glassa "The Hours" (kiedy ją czytam uwielbiam go słuchać). Ale nie lubię Virginii z filmu "Godziny", smutnej, rozkojarzonej, pogrążonej tylko i wyłącznie w depresji i obdartej z poczucia humoru, które mimo, iż zazwyczaj ironiczne, to jednak było.
Natknęłam się właśnie na notatki z 18 sierpnia 1921 roku...
Czasami mam wrażenie, że z powodu napięcia nigdy nie napiszę tych wszystkich książek, które noszę w głowie. Pisanie ma w sobie tę diabelską cechę, że utrzymuje każdy nerw w nieustannym napięciu. A tego właśnie nie potrafię osiągnąć - gdyby to chodziło o malowanie albo szkicowanie, albo szycie patchworkowych kołder, albo robienie babek z piasku, nie byłoby sprawy.

Nie mam nic do zapisania, tylko te nieznośne stany niepokoju, których trzeba się pozbyć, pisząc. Oto trwam tu przykuta do skały; zmuszona do bezczynności; skazana na to, że każda troska, każda złośliwość, irytacja czy obsesja drapie i skrobie, i powraca. To znaczy, że nie mogę chodzić i nie wolno mi pracować. Każda książka, którą czytam, pączkuje mi w mózgu w recenzję, którą chciałabym napisać. W całym Sussex nie ma drugiej równie nieszczęśliwej osoby; lub równie jak ja świadomej ogromu przyjemności, które się we mnie gromadzą, a nie wolno mi z nich skorzystać. Słyszę, jak biedny L. (czyt. Leonard - mąż) jeździ tam i z powrotem kosiarką, bo taka żona jak ja powinna mieć wywieszkę na klatce. Uwaga gryzie! (...)

Oj moja Droga Virginio Woolf... nigdy się Tobie nie skończę przyglądać!

Jest druga w nocy. Zjawa z ubikacji wyszła i grzebie w szufladzie z narzędziami. Zepsuła się spłuczka. Winny kubek mleka i to parszywe lunatykowanie... a ja mówię trza było śnić o łące z kwiatami, a nie o lodówce pełnej jedzenia. W szufladzie brak odpowiednich kleszczy. Podobno kapać do rana nie może. Zjawa wyszła z domu i poszła do garażu ... mam nadzieję, że trafi w odpowiednie miejsce i do rana znajdzie to czego szuka.

Dobra, idę pomóc, bo nie wypada o drugiej spłuczkę i męża w samotności zostawiać ...

Wasz nikt inny jak hydraulik tej nocy

2009-07-19

Jestem szalona!

Ostatniego października wkraczam w wiek kobiety po trzydziestce. Jakiś czas temu postanowiłam, że na trzydziestkę albo zrobię coś szalonego, albo spełnię jakieś kolejne ze swych marzeń.
Dziś o godzinie 10 rano dowiedziałam się, że zostałam przyjęta na I rok Filologii Polskiej... uwaga mury uczelni, rozstąpcie się... nadchodzi dinozaur!!!

Spełniłam swoje szalone marzenie.
Matka Polka rusza na studia.
Łomajgod... chyba zwariowałam na dobre.
Czuję się jak dinozaur, który posadził jajo w centrum handlowym i nie wie co z nim zrobić.
Mam nadzieję, że mi minie, bo cieszę się pełną piersią i przełykiem.

Wasza z leksza szalona
 
 

2009-07-16

Kolorowe czytanie

Od jakiegoś czasu w przerwie między czytaniem książek ustawionych w równym rzędzie na oknie, czytam sobie co jeszcze przeczytać warto i dochodzę do wniosku, że nie starczy mi życia na te wszystkie pozycje :(

Niebawem zabraknie mi też miejsca w linkowni, na wprowadzenie tych wszystkich interesujących blogów o książkach, które przeglądam co jakiś czas i tylko notuję, że jeszcze to i to, i jeszcze tamto zakupić trzeba... i łapię się już na tym, że przemycam bokiem, w ukryciu przed Drugą Połową książki spontanicznie zakupione, niczemu winne, a jednak wygrywające walkę z na przykład kilogramem mięsa na obiad :)

No, ale co tu zrobić, jeżeli książka jest mi pisana i chowa się długimi tygodniami przed tłumami szperaczy, żeby tylko doczekać się na mnie.  Tak było dziś. Miałam pół godziny wolnego, bez dzieci i mogłam w podskokach beztrosko przemierzyć księgarnianą łąkę w poszukiwaniu książek na czytelnicze wyzwanie "Kolorowe czytanie" - regulamin tu http://miastoksiazek.blox.pl/2009/06/Kolorowe-czytanie-na-wakacje.html (w skrócie wyzwanie to polega na tym, że maniaczki książek czytają po trzy wybrane z ogólnodostępnej listy tytuły książek, w tytułach których znajduje się jakiś kolor, np."Czerwona sofa", a następnie zamieszcza się recenzję i zarywa noce na przemiłych rozmowach o książkach.

Mój wybór padł na kolory biały, czerwony i różowy:
1) "Białe noce" - Fiodor Dostojewski
2) "Czerwona sofa" - Michele Lesbre
3) "Morświn w różowym oknie" -listy Virginii Woolf do Vity Sackville-West

i był niesamowicie trudny, bo jeszcze kusiło mnie to, i kusi nadal:

4) "Złoty notes" - Doris Lessing (ale jeszcze pozycja jest niedostępna)
5) "Sen zielonych powiek" - Edyta Szałek (przeczytam na pewno, bo mam zamówione, ale z wrażenia dziś zapomniałam w księgarni zapytać czy już przyszła)
6) "Różowe strusie pióra" - Hanna Krall (nie mogłam wybrać, bo róż już przypadł Virginii, ale zajrzę do tej książki)
7) "Czarny ogród" - Małgorzata Szejnert
8) "Jasne błękitne okna" - Edyta Czepiel
9) "Oliwkowy labirynt" -Eduardo Mendoza

Tak, czy tak wyzwanie uznaję za rozpoczęte, bo Trójca już zakupiona i gotowa na wyzwanie. Jednak szczególną troską obejmę książkę "Morświn w różowym oknie", bo coś mi się zdaje, że nikomu więcej nie uda się jej znaleźć... ciężko bardzo, przejrzałam wszystkie internetowe księgarnie, byłam w bibliotece, przegrzebałam antykwariaty i allegro i ... wszędzie pozycja niedostępna. Nawet do Wydawnictwa Twój Styl napisałam i rozłożyli ręce w geście bezradności.
Dziś jednak, zupełnie przypadkiem, aczkolwiek głosem zniechęconym długimi poszukiwaniami, zapytałam w naszej księgarni miejskiej i ... o mały włos zemdlałam jak usłyszałam A wie Pani co, chyba ją mamy. Prawie wskoczyłam Pani na kolana za biurko i pośpiesznie zadałam pytanie Gdzie ją macie?

Ale okazało się, że na to pytanie odpowiedzi brak. Komputer mówił, że jest, ale fizycznie nigdzie jej nie było. Na żadnym z pięciu regałów, które przeglądałam kręcąc łepkiem w lewo i w prawo niczym szalony kanarek nasłuchujący odgłosów pęczniejącego ziarna.
Nie poddałam się. Otarłam pot z czoła (dziś był upał niemiłosierny), zarzuciłam torebkę jeszcze wyżej, byleby mi na łeb więcej nie spadała, i zaparłam się, że nie wyjdę dopóki jej nie znajdę ... i wiecie co?... w końcu Panie z obsługi, widząc moją upartość i brak reakcji na słowa My ją Pani znajdziemy i odłożymy pomogły w poszukiwaniach i okazało się, że jeden egzemplarz tak przeze mnie poszukiwanej od dwóch tygodni książki, czekał na mnie za regałem, leżakując w kurzu niczym wino w beczce. Niczym dzielny żołnierz w okopach.
Prawdopodobnie jedna z ostatnich sztuk Virginii (to książka Wydawnictwa Twój Styl z 2003 roku) ukryła się i czekała, aż druga Virginia przyjdzie i zaprze się jak osioł, że znaleźć ją musi :)
Niesamowite.

Z księgarni wybiegłam dumna, spocona i spóźniona... ale za to mam niezłą zdobycz na "Kolorowe czytanie".

Chciałam gorąco podziękować Padmie za organizację już piątego wyzwania i przy okazji zachęcić tych, którzy o nim jeszcze nie wiedzą.
Zapraszam też na blog Padmy http://miastoksiazek.blox.pl/html oraz na blog stworzony specjalnie na potrzeby wyzwania http://koloroweczytanie.blox.pl/html

A teraz pora się zdrzemnąć
Dobrej nocy

Wasza słońcem przyrumieniona

Virginia

2009-07-14

Wakacyjnie, czyli marzenia o leżakowaniu

Jeszcze nawet połowa wakacji nie minęła, a ja jestem już jak Matka Polka na wyczerpaniu. Moje dzieci zamieniły się w fontanny energii.Tryskają siłą, której ja pojąć nie potrafię. Do tego trysną raz humorem, raz dziecięcym malkontenctwem i nieokiełznane larmo gotowe. Dwu i pół letnia kobieta plus ośmioletni młodzieniec to ja w miniaturze , przekrojona na pół.Virginia na czterech nogach. Tak bardzo są do mnie podobni. A jednak tak różni.
Nie do pomyślenia wręcz, że te wszystkie cechy są moje i ja jeszcze nie zwariowałam. A może jeszcze tylko o tym nie wiem...

Biegają całymi dniami, skaczą, wiercą się, śmieją, marudzą i pieczołowicie pielęgnują zdanie nudzi mi się. Nosz jasna cholera mnie trafia jak słyszę te słowa, bo gdzie się nie odwrócę tam natknę się na jakąś zabawkę, a pokoje dzięki między innymi kochającym babciom pękają w szwach.
Ja wiem, że dom w wakacje nudny się robi, obrasta w słońce, płonie wewnątrz, albo płacze skraplając łzy na szybach. Pamiętam, że jako dziecko też o dziewiątej wybiegałam już na plac zabaw, targając ze sobą rower, paletki do badmingtona, piłkę, gumę do skakania, kredy do gry w podchody i wydeptywałam trawę pod balkonem, z którego babcia spuszczała mi w wiaderku kanapki i picie. Robiliśmy bunkry z koców na drzewach, zwiedzaliśmy piwnice w blokach, graliśmy w chowanego po całym osiedlu i zapuszczaliśmy się do lasu, do którego wchodzić nam nie wolno było. A dla naszych rodziców i dziadków sprawujących opiekę wakacyjną przygotowywaliśmy specjalne występy. Całe dnie spędzaliśmy na szykowaniu zaproszeń, biletów, i na próbach skeczów i piosenek dla dumnie zasiadających tłumów na ławkach wokół placu zabaw... naprawdę mieliśmy sporą widownię.

Moim dzieciakom brakuje towarzystwa. Nie cieszy ich tak jak mnie widok na góry, piękna okolica i fakt, iż taras mamy na stoku południowym, gdzie można się wygrzewać mocząc stopy w basenie i popijać kawę z podwójną pianką. Mało atrakcyjna stała się huśtawka, piaskownica i trampolina na środku patelni... a podstawą jest pytanie o poranku gdzie dziś jedziemy nim jeszcze ową pyszną kawę zdążę łyknąć.
No więc wymyślam różne wycieczkowe eskapady, ładujemy się do auta, zaliczamy baseny, góry, spacery w lesie, kolegów, place zabaw, lody, waty cukrowe, rurki z bitą śmietaną, wystawy psów i inne atrakcje z dala od domu... ale pomału zaczyna mi brakować pomysłów i ogrania mnie przerażenie, że bez Redbulla niedługo nie sprostam ich wymaganiom i polegnę w połowie wakacji.
W dodatku w domu nic samo nie chce się zrobić, dwieście metrów obrasta w wiecznie sfruwający z niebios kurz, na podłodze jest wszystko co tylko można przynieść z ogrodu, kucharek brak, sprzątaczek brak, pocieszycielek też.

Książki czekają w kolejce do przytulenia; okna w kolejce do umycia; praca w kolejce do nadrobienia; dzieci na śniadanie... a ja mam czasem wrażenie, że widzę podwójnie i to nie byle co... nie powiem co :)

Ale jest słońce. To najważniejsze. Bo jestem jak kolektor słoneczny i bez słońca robię się chłodna i bezużyteczna. Czasem też szalona. Z przegrzania. Bardzo szalona.
Ale szczegółów owego szaleństwa na razie nie zdradzę... może za kilka dni.
Postanowiłam spełnić jedno z moich zakurzonych już marzeń. Wybieram się na wakacyjny kurs kamasutry na Jamajkę... żartuję :) :) :)... mówiłam przecież, że szczegóły za kilka dni.




2009-07-08

Biały welon

Zaczyna się ostatnie odliczanie.
Jeszcze jestem panną, wolną, bez zobowiązań, przyrzeczeń i obowiązków.
Płynę białym mercedesem w inny świat, w życie po życiu. Promienia słońca odprowadzają mnie pod sam kościół, wiatr gra cichutko marsz weselny i czeka na chwilę, w której będzie mógł zajrzeć mi pod sukienkę tworząc fale białej niewinności.

Kościół wypełnia się ludźmi, ale widzę tylko ich kontury. Wzrok mój przyciągają kwiaty, to z nich czerpię siłę i na ich widok się uśmiecham. Oddycham po raz ostatni powietrzem w samotności.
Za kilka minut wyjdziemy złączeni węzłem małżeńskim... gotowi do wspólnego życia. Nasze serca zaczną bić jednym rytmem.

Jest 8 lipca 2000r. Godzina 13.00.
Nie boję się. Nie obawiam. Jestem szczęśliwa i pewnym krokiem ruszam w stronę ołtarza, gdzie czeka na mnie mój książę na białym rumaku. Po prawej widzę mamę... oczy wypełnione ma łzami niepewności ona ma tylko dwadzieścia lat, czy nie jest za młoda na bycie żoną - myśli.
Po lewej spogląda na mnie teściowa. Spod ciemnych okularów spływają łzy on ma tylko dwadzieścia pięć lat, czy sprosta obowiązkom utrzymania rodziny? - myśli.

Dziś mija 9 lat.
Obawy naszych Mam były niepotrzebne. Skropieni łzami rodzicielek ciągle idziemy wspólnie przez życie i planujemy jeszcze długą podróż.

Nadal kroczę dumnie w białej sukni...
Kwiaty pachną wokół...
Dzieci podtrzymują mi welon...
Mąż otula mnie swoimi ramionami.

Jesteśmy szczęśliwi.

Kocham Cię.
Twoja Virg :)
 
 
 

2009-07-05

Filmowo

Jestem inna. Zdecydowanie tak. Cierpię na syndrom niemarnowania czasu. Dochodzę już do perfekcji w wykonywaniu kilku czynności na raz i zastanawiam się tylko kiedy się w tym wszystkim pogubię.
Mam nadzieję, że nie prędko, bo... tyle mam jeszcze do zrobienia.

Z racji wakacji ciągle coś piorę, bo uwielbiam zapach prania wysuszonego wiatrem. A z racji ciągłego prania nie jestem w stanie uniknąć prasowania. I tym oto sposobem oglądnęłam ostatnio kilka dobrych filmów, bo jak już wspominałam siedzieć na kanapie bezczynnie nie potrafię i nawet już doszłam do perfekcji w prasowaniu i czytaniu z ekranu telewizora.
Jak znajdę chwilkę to może uda mi się coś więcej o nich napisać, tymczasem tylko wymienię tytułu póki pamiętam... "Ciekawy przypadek Benjamina Buttona", "Vicky Cristina Barcelona", "Dobry rok", "Siedem dusz", "Oszukana", "Chłopiec w pasiastej piżamie", "Rodzina Savage", "Droga do szczęścia", "Kobiety", "33 sceny z życia" (po raz drugi) i ciągnie mnie do ukochanych "Godzin" (po raz setny).

Jak ktoś ma jakiś fajny film do podrzucenia i pranie do prasowania to chętnie przyjmę.
Tymczasem dobranoc. Biegnę do wanny, bo Doris Lessing już marudzi, że wodę puściła, a ja ciągle na dole. Pierwszy raz czytam pozycję tej noblistki i jestem pewna, że jeszcze w jej duszę nie raz zaglądnę. Kojarzy mi się troszkę z Virginią Woolf, ale jeszcze nie doszłam do tego czemu... może z racji podobnego koka na głowie.
Dobrej nocki
p.s szczególne nocne pozdrowienia dla Klepsydry :)

Wasza słońcem dziś skropiona
Virginia
 
 

2009-07-04

Flip i Flap w poszukiwaniu deszczu


 

Wczoraj obiecałam wycieczkę. Przegrzebałam internet i wybór padł na DinoPark w Ostravie. Charlie oszalał z radości i odtańczył taniec przypominający wysiadywanie jaj. Lola, jako lustrzane odbicie powtórzyła owy wyczyn.
Ja tymczasem pakowałam torby, torebki, torebeczki, paszporty, dowody i korony czeskie.
Prawie w drzwiach coś mnie tknęło, żeby sprawdzić, czy aby na pewno cervenec to po czesku czerwiec (pisało  "Otevirame 10 cervence"). Nie wiem co to mnie tknęło, ale fenkju very muche... cervenec po czesku to lipiec !!!

Języki to prawdziwa magia. Z ciekawostek Wam powiem, że jak jakiś Włoch Was kobitki zaprosi na "colazione" to nie przychodźcie na nią w wystawnych kreacjach tylko w szlafroku, bo colazione po włosku to śniadanie :)

Wycieczka zakończyła się na krytym basenie i na spacerze w workach na głowach... to była atrakcja dnia. Bawili się w poszukiwaczy deszczu :)


Poległam

Jestem zła na siebie, bo nie lubię zaczynać i nie kończyć. Wszystkiego, a książek przede wszystkim. Jednak przy "Biegunach" Olgi Tokarczuk zasnęłam trzy razy w wannie, a to znak, że nie jestem w stanie dalej przez nią przebrnąć, bo grozi to utonięciem. I moim. I książki. A tego bym nie chciała, bo ma ona swoje miejsce na półce i być może kiedyś do niej wrócę.

Tymczasem pożegnałam się z nią w połowie drogi, na 210 stronie. Już dawno mi się to nie zdarzyło. Bardzo dawno.
Wypuściłam z rąk dłonie bohaterów (tych nielicznych jacy tam się narodzili), którzy chcieli pokazać mi swoje historie. Nie wpasowali się we mnie na tyle, żebym miała ochotę za nimi dalej podążać.
Poza tym nie zdążyłam się z nimi zżyć. Zmęczyłam się czekaniem na nich. Gdzieś tam byli, ale z każdą stroną o nich zapominałam, bo szereg chaotycznie rozścielonych po drodze myśli mnie wybijał i czasem miałam wrażenie, że to w jakiejś innej książce czytałam o Kunickim szukającym żony, rybaku Eryku, czy doktorze Blau.

 ... gdyby tak te porozrzucane zlepki myśli posegregować, nadać temu kształt, ubrać w podrozdziały to było by znacznie, nie tyle łatwiej, co przyjemniej z tą książką spędzić czas. Według mnie pani Tokarczuk przekombinowała. A szkoda, bo perełki warte podkreślenia się zdarzały.
Życie ludzkie składa się z sytuacji. Istnieje za to pewne lgnięcie do powtarzalności zachowań. Ta powtarzalność nie przesądza jednak o tym, by nadawać życiu pozór jakiejkolwiek konsekwentnej całości.